Tradycyjna, przednowoczesna tożsamość wdarła się do serca stolicy, okopała wokół krzyża i postanowiła trwać. Heroicznie, na przekór panoszącym się w tej przestrzeni niezliczonym atrybutom nowoczesności.
To nie jest Jasna Góra ani bazylika w Licheniu, ani nawet plac pod papieskim oknem na Franciszkańskiej w Krakowie. To jest Krakowskie Przedmieście. Tuż obok, przytulony do Pałacu Prezydenckiego, epatuje swą secesyjną elegancją hotel Bristol. Parkują tam zwykle piękne auta, przechadzają się piękne panie z pięknymi panami.
Poza tym wokół same knajpy. Niektóre modne, dla lanserów. Sporo też bardziej tradycyjnych, nastawionych na zagraniczniaków. Środkiem biegnie ulica, weekendowo zamieniana w deptak. Spacerują zatem wte i we wte tłumy ludzi, krążą między pubami i restauracjami, zmierzają ku Staremu Miastu bądź w stronę Nowego Światu, często bez wyraźnego celu. Na liście atrakcji Krakowskiego Przedmieścia przybyła im ostatnio jeszcze jedna, sezonowa, więc tym bardziej pociągająca. Kilka, może kilkanaście egzotycznych postaci stale pełniących wartę pod krzyżem, palących świeczki, uzbrojonych w różańce. Inaczej ubranych niż ci z deptaka, inaczej mówiących, w ogóle innych - bo skupionych i poważnych, często wrogich wobec otoczenia. Jakby przybyli z innej planety. Czy raczej - z innej epoki.
Różańce przeciwko modnym ciuchom, cyfrowym kamerom i wypasionym rowerom.
Jest fajno
Stoję w samym sercu nocnej manifestacji przeciwko... Czemu? Krzyżowi pod Pałacem Prezydenckim? Obrońcom tego krzyża? Próbom epatowania większości posmoleńską traumą? Przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu?
PiS? Radiu Maryja? Ciemnogrodowi? Szantażowi moralnemu Polakiem katolikiem? Wszystkiemu po trochu?
A może to wszystko też, ale bez przesady, bo najważniejsza jest zgrywa? Mamy w końcu ciepłą letnią noc, są wakacje, media trąbiły o akcji przez cały dzień, cóż więc szkodzi ruszyć się na Krakowskie, aby pokazać, co myślimy o kaczystowskim obciachu?
Wokół prawie wyłącznie młodzi ludzie. Roześmiani, jak to na zabawie. A zabawa jest przednia. Jeśli się miało łeb na karku, to się przygotowało jajcarski transparent albo adekwatny gadżecik. Na przykład pluszową kaczkę, którą wystarczy raz rzucić w tłum, a będzie wędrować po całej manifestacji, przerzucana z rąk do rąk, wywołująca w każdym miejscu erupcję zbiorowego entuzjazmu.
Poczucie humoru, jak w każdej tak wielkiej zbiorowości, bywa różne. Raz grubo ciosane, w zasadzie chamskie, raz przybierające formy mniej lub bardziej wyrafinowanego purnonsensu.
Jest więc fajno, przynajmniej przez godzinę. Potem inwencja słabnie, hasła i grepsy zaczynają się powtarzać, właściwie nie wiadomo już, co dalej. Nikt tym wszystkim przecież nie kieruje. Brakuje wodzireja podtrzymującego więdnący entuzjazm. I cóż teraz? Oprócz ubawu w gruncie rzeczy nie ma tu niczego, co spajałoby tych ludzi, nadawałoby zgromadzonym jednostkom cechy wspólnotowe. Przywiódł ich tu absurdalny krzyż pod Pałacem, ale on przecież, bez względu na to, jak mocno niektórzy podkreślają jego niestosowność w świeckiej przestrzeni, nie tworzy tutaj żadnej opresji. Dla nikogo.
Podkreślam słowo "tutaj". Bo krzyż bywa, owszem, symbolem opresji. Wtedy, gdy w szaty jego obrońców ubierają się politycy obiecujący moralną przebudowę społeczeństwa. Taki melanż zawsze jest niebezpieczny. Zresztą na Krakowskim Przedmieściu polityków również nie brakuje. Ale oni tylko podczepiają się pod zorganizowany spontanicznie ruch obrońców krzyża. Nie o nich tu chodzi. Wyglądają zresztą na tak samo bezradnych jak ludzie z różańcami, których wspierają.
Ostatni chrześcijanie
Przeciskam się ku patriotycznej flance manifestacji. Prawie cała redakcja "Gazety Polskiej" trwa na posterunku. Naczelny na podwyższeniu, z flagą narodową. Ale mina nietęga. Patriotycznych jest boleśnie niewielu. Trochę archetypowych moherowych beretów, choć bez nakryć głowy, bo to przecież środek lata. Wznoszą religijne, najczęściej maryjne pieśni. Ale bez mocy, inaczej niż na masowym nabożeństwie. Ściszonymi głosami, trochę jak na filmach o okupacji, gdzie ludzie zbici w piwnicy modlą się dla dodania otuchy, a z zewnątrz dobiega huk bomb i wiadomo, że to nie może skończyć się dobrze.
Trochę między sobą narzekają, jakie to czasy złe nadeszły. Czasem pokrzyczą, że "tu jest Kościół". Ale czego by nie uczynili, i tak trafią kulą w płot. Będą dokładnie tacy, jak chce ten wielki tłum dookoła nich. Śmieszni w swym patriotycznym patosie, idealnie zaklęci w stereotypowej figurze tradycyjnego Polaka gotowej do obśmiania. Do cna wczorajsi, a nawet przedwczorajsi.
Tyle że oni tego wszystkiego nie rozumieją. Nie pojmą źródeł swej śmieszności. Ale, w przeciwieństwie do większości zgromadzonych tej nocy na Krakowskim Przedmieściu, oni naprawdę mają prawo poczuć opresję.
Napotkany znajomy mówi, że są jak pierwsi chrześcijanie. Tak jak kiedyś w rzymskim Colosseum, gdy stawali oko w oko z lwami, szukają pocieszenia w pieśniach. Dobra analogia. Prawie. Bo ci na Krakowskim Przedmieściu wiedzą przecież, że nie są pierwsi. Odwrotnie, czują, że już nic przed nimi. Prędzej ostatni. Ostatni chrześcijanie.
Albo jeszcze inaczej - ostatni tacy chrześcijanie. Ale akurat oni nie czują tej różnicy.
Tym bardziej można odczuwać wobec nich współczucie.
Krzyż zniknie, każdy to wie
A więc dwie tożsamości starły się z pełną mocą. Nie pierwszy raz, ale dotąd nie stawały naprzeciw siebie w takim miejscu - w samym sercu nowoczesności. Gdy walczyły na oświęcimskim żwirowisku albo wokół zgliszcz po stodole w Jedwabnem, tradycja skutecznie opierała się nowoczesności. Zdawało się nawet, że nad Wisłą ona posiadła cudowny dar odradzania się na przekór trendom ze świata, że przeważa nad tłoczącymi się w wielkomiejskich enklawach żywiołami postępu.
Ale, teraz świetnie to widać, Krakowskie Przedmieście już nie jest enklawą. Wyniki kolejnych wyborów pokazują to zresztą coraz dobitniej. Można więc dostrzec, jaką ekstrawagancją była wyprawa obrońców krzyża na stolicę. Jak niedorzecznego ryzyka się podjęli, jak łatwo wystawili swój heroizm (bo trwanie na posterunku w tym miejscu jest przecież heroizmem) na pośmiewisko tłumu. Bycie śmiesznym zawsze jest o wiele gorsze nawet od bycia znienawidzonym. Bo odziera z resztek poczucia własnej siły. Pogrąża człowieka w beznadziei.
Ktoś powie, że tradycyjni przecież wygrali pierwsze starcie, zapobiegając przeniesieniu krzyża. Owszem, zapobiegli. Ale nie dlatego, że mieli za sobą większość. Nic podobnego. Wygrali tylko dlatego, że reprezentanci wrogiej im większości zdecydowali się nie sięgać po dostępne im środki, aby uniknąć gorszącej szarpaniny o symbol religijny. Nikt jednak nie ma wątpliwości, że ten krzyż w końcu zniknie. Może pojawi się w zamian jakaś pamiątka, a może się nie pojawi. W istocie jest to kwestia drugorzędna. Ważniejsze jest to, że dla tego krzyża po prostu nie ma tutaj miejsca. I jest to bezdyskusyjne, obie strony doskonale to wiedzą. Chodzi więc tylko o to, jak wyprowadzić krzyż, nie tracąc przy tym twarzy. Jak zachować godność.
Polska droga ku laicyzacji
Stoję więc w tłumie na Krakowskim Przedmieściu i myślę sobie, że pryncypia pryncypiami, ale godność ludzka jest najważniejsza. Że tych kilka dni więcej, a choćby i tygodni, obecności krzyża pod Pałacem Prezydenckim nie gwałci zanadto reguł państwa neutralnego światopoglądowo. Ten krzyż stanął tu w wyjątkowych okolicznościach, co do pewnego stopnia usprawiedliwia jego obecność. Kłuje oczywiście w oczy Polskę nowoczesną, drażni, wprowadza ją nawet w stan paniki, że znalazła się w fazie regresu. Ale to tylko złudzenie. Bo Polska nowoczesna już otrząsnęła się z traumy smoleńskiej. Stać ją na uderzenie drwiną w sferę sacrum. To najlepszy dowód, że wróciła do formy - jakkolwiek okrutnie by to nie zabrzmiało.
Polska droga ku laicyzacji, choć znacznie wydłużona na tle innych krajów Zachodu, pozostaje niezmienna. Na Krakowskim Przedmieściu oglądamy tylko paroksyzm sprzeciwu wobec niej. I nic więcej. Rozbroiliśmy go zresztą śmiechem. Czasem nawet rechotem. Na to nie ma skutecznej broni.
Skoro więc dyktujemy warunki, a zarazem dalecy jesteśmy od prowokowania kolejnych konfrontacji (w co gorąco chcę wierzyć), to tym bardziej nie możemy sobie pozwolić na przymknięcie oczu na problem godności. Powtarzam więc: czasem warto zawiesić na chwilę twarde reguły, by dać możliwość drugiej stronie wycofać się bez poczucia poniżenia.
Ta druga strona to przecież nic innego jak druga Polska. Inna od naszej, odmiennym torem biegną ścieżki jej rozwoju, ale coś nas łączy. Nie warto tego do końca zrywać. Warto teraz postarać się i wypracować kompromis, który położy kres awanturze. Nawet jeśli trzeba będzie w tym kompromisie posunąć się zbyt daleko. Klasę zwycięzcy poznaje się wszakże po jego wspaniałomyślności wobec pokonanych.
A że jakaś, choćby i niemiła nam opcja polityczna będzie zbijać na tym kapitał? Trudno. Pal ją licho!