Jak to możliwe? Takie właśnie pytanie zadałem sobie po zaznajomieniu się z informacją, że międzynarodowy koncern spożywczy "Mccormick", u nas właściciel "Kamisu" ( jakieś osiemset milionów zapłaconych złotówek za tą firmę) postanowił zatrudnić maszynę do wymyślania nowych produktów. Dotychczas wejście na rynek nowego ketchupu albo jakiejś sałatki trwało prawie rok. Koncern zatrudnił do tego programy informatyczne, wlał w nie 40 letnią pamięć swoich eksperymentów, wyposażył w wiedzę o kulturowych ograniczeniach między poszczególnymi narodami, nauczył zdolności łączenia przypraw i w efekcie końcowym ograniczył czas wejścia nowych produktów o kilka miesięcy.
Nasz kochany program zaproponował - w ramach szeregu innych propozycji - modyfikację Krwawej Mary. Zaproponował dodanie do niej majonezu.
Krwawą Mary wymyślili Amerykanie. To idealny drink na kaca. Wyrównuje poziom elektrolitów i dostarcza nadmiernie zubożonemu organizmowi drobinek alkoholu. Spędziłem trochę czasu w tropikach i wiem, że bez Krwawej Mary trudno tam przeżyć. Oczywiście jakieś inne łiskacze też są pożądane, a może nawet preferowane, ale zapewniam, że sok pomidorowy z "setką" jest lepszy. Cały problem z kacem spowodowany jest zbyt szybką i niezależną od nas pracą wątroby. Gdyby nasz - nieco już rozluźniony - umysł rzekł do wątroby: "słuchaj stara, tego piętnastoletniego single malta nie ruszaj mi przez następny tydzień" nie byłoby problemu. Albo po zjedzeniu flaków po warszawsku i popiciu setką: "do roboty stara, za piętnaście minut siadam za kółkiem". Niestety Bozia nas inaczej zaprogramowała. Ponoć mnisi buddyjscy dochodzą do stanów kiedy potrafią regulować pracę swoich organów wewnętrznych. Nawet Leonard Cohen zapisał się do jakiejś mnisiej sekty by to sprawdzić. Popijał z przełożonym, kac jak był tak był, a tu jeszcze pierwsza poranna modlitwa o piątej rano. Lepiej było wrócić do śpiewania i komponowania.
Naprawdę lubię majonez, naprawdę lubię eksperymentować ale Krwawej Mary z majonezem nie mam odwagi wypić. Niech to wpierniczają komputery.
Za naszą wschodnią granicą rozpoczyna się kraina kiszonego pomidora.Ten - jak ongiś u nas kiszony ogór - jest ulubioną przekąską do samogonu. Kiszę pomidory by mieć jeszcze jedną alternatywę dla obfitych, wrześniowych, pomidorowych żniw. Jednak jak to z kiszonkami czyli żywymi istotami ( kiedy ich nie pasteryzuję) bywa, mogą zawsze pójść w swoją stronę i nie bardzo nadają się do jedzenia. Niektóre nadają się jednak do picia. Miksuję blenderem pomidory z zalewą, dodaję sos worcester i sos tabasco albo sirachę, do tego dobra czysta. W wydaniu luksusowym z liśćmi lubczyku. Popijam takiego drinka wieczorami z pełną świadomością bycia gdzieś w Polsce na granicy między wschodem i zachodem. Dla komputera Mccormika pewnie podobnie jak dla Alfreda Jarry rzecz dzieje się w Polsce czyli nigdzie, więc nigdy nie wykombinuje takiego drinka jakiego mam przed sobą. Głupie te komputery.
Ślązak od zawsze, studiował Ekonomię na UE w Katowicach, Psychologię i Nauki Polityczne na UŚ w Katowicach, Pisanie scenariuszy w PWSzFTviT w Łodzi. Pisze felietony kulinarne do tygodnika "Nowe Info". Jest prywatnym przedsiębiorcą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości