Włoch jak już ma krótką przerwę w oglądaniu meczu to cały swój wysiłek wkłada w myślenie nad właściwym dopasowaniem kształtu i powierzchni makaronu do konkretnego sosu. Z tego mu wychodzi, że sos boloński do spaghetti się nie nadaje. Każda nacja ma swoje fiksum dyrdum. Francuz pojedzie 300 kilometrów do miejsca gdzie podają pieczeń z karczku wieprzowego marynowanego uprzednio w cydrze i goździkach, zapiekaną z miejscowym sześciomiesięcznym serem z surowego mleka owczego w obecności konfitury z pigwy. Pojedzie i już bo mu te goździki nie pasują, on by tam widział cynamon. Męczy go to, nie daje spać po nocach, jedzie więc inaczej by zmarniał i usechł jak liść bobkowy. A Polak? A Polak jak zje schabowego z zasmażaną kapustą i słuszną porcją tłuczonych ziemniaków to musi się położyć. Wiedeńczyk po zjedzeniu podobnego kotleta z zimnymi ziemniakami i cebulą skropionymi octem winnym zaczyna być gadatliwy, co u tej nacji nie wygląda dobrze, a Mediolańczyk gdyby dostał to samo - no może jeszcze insalata verde - i zjadł to pewnie zaczął by nucić ulubione arie operowe co jest całkiem znośne pod warunkiem, że nie ma was w pobliżu.
Tę polską senność po schabowym z ziemniakami i jej brak u tych, którzy wybrali kartoffelsalat można łatwo wytłumaczyć. Skrobia ziemniaczana po obróbce cieplnej staje się przyswajalna, ale po schłodzeniu jej część staje się z powrotem niedostępna sokom trawiennym układu pokarmowego, więc nie obciąża go przechodząc do jelita grubego i staje się pożywką flory bakteryjnej. Odżywiona prawidłowa flora bakteryjna jelita grubego przekłada się na dobre samopoczucie psychiczne. Za nasze chandry i deprechy odpowiada nie głowa tylko jelito grube. A płacimy terapeutom.
Tak via kartoffelsalat dotarliśmy do sałatki jarzynowej. W krajach południowej Europy zwanej rosyjską. W Rosji znanej jako sałatka Oliver, od jej twórcy belgijskiego kucharza Luciena Olivera (1838 - 1883) właściciela restauracji Hermitage w Moskwie. W oryginale - oprócz warzyw i majonezu - zawierała różne rodzaje zimnych mięs, ryb i skorupiaków. Pisze o tym "ojciec" włoskiej kuchni Pellegrino Artusi w swojej "Włoskiej sztuce dobrego gotowania". W Niemczech, podobnie w Polsce, przed nazwaniem ją jarzynową zwana była "włoską". Droga kartofla przebiegała w Europie od Francji przez Niemcy. Z nazwą "ziemniak" bądź "kartofel" jest trochę podobna historia jak z "pomidorem" i "tomatą". Rodzą się z niej pasjonujące opowieści, bo czyż kogoś nie ciekawi kto z kim? kiedy? i za ile?
Anglicy widząc swoich irlandzkich sąsiadów z zapałem nasadzających ziemniaki gadali, że kartofel jest dobry dla świń i katolików. We Francji też początki były kiepskie. Po rewolucji, jako że chleba a tym bardziej ciastek brakowało, nowe władze wysyłały na wieś edukatorów by przekonać ludzi do jedzenia ziemniaków. Ten i ów musiał się salwować ucieczką a przypadki linczu też się zdarzały. I kto by pomyślał, że dwie setki lat później Francuzi będą dumni ze swojego wynalazku: frytek. Francios-Regis Gaudry w przewodniku kulinarnym po Paryżu poświęca kilka stron z ilustracjami najlepszym frytkom dostępnym w mieście, a tymczasem po drugiej stronie Atlantyku Anthony Bourdain, popularyzator wiedzy kulinarnej i restaurator oświadcza: "Frytki prawie zawsze są do dupy. W większości restauracji to obowiązkowy dodatek do brunchu, bo są tanie, sycące i zajmują dużo miejsca na talerzu. Stosunkowo niezniszczalne, więc skoro są do dupy zaraz po usmażeniu, po czterech godzinach leżenia w kuchni lepsze nie będą".
Na koniec zagadka: która nacja w Europie już po przeprowadzce do miasta zachowała uświęcone, chłopskie zwyczaje przechowywania kartofli w ziemiankach? Do tego stopnia, że zimą po ziemniaki nie chodziło się do sklepu tylko do piwnicy?
Do zaś!
Ślązak od zawsze, studiował Ekonomię na UE w Katowicach, Psychologię i Nauki Polityczne na UŚ w Katowicach, Pisanie scenariuszy w PWSzFTviT w Łodzi. Pisze felietony kulinarne do tygodnika "Nowe Info". Jest prywatnym przedsiębiorcą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości