Obecny Londyn ze względu na ostatnie migracje jest dobrze u nas znany. Bywam tu - również ze względów rodzinnych - dosyć często, jednak rzadko zaglądałem ostatnimi czasy do polskich restauracji. Postanowiłem to zmienić.
W śródmieściu knajpy pękają w szwach. Żeby zjeść kolację w polskim "Ognisku" na Kensington trzeba rezerwować stolik bo nawet po 22 - giej w weekendy brakuje miejsc. O obfitości dobrych restauracji w Londynie nie ma co pisać, bo to banał. Jednak nawet mając jakiś obraz podobnych metropolii w innych miejscach wydaje się, że w Londynie jest jakieś ponadnormatywne nagromadzenie barów, kawiarń i restauracji. Wynika to z fakty, że nie tylko turyści i biznes korzysta z tych miejsc ale także miejscowi. Ceny nieruchomości w tym mieście dawno "odleciały" gdzieś pod sufit nieosiągalny dla nawet nieźle zarabiających. Pęd bogatego świata do posiadania mieszkania tutaj, pęd głownie Azjatów, tych bliskowschodnich przede wszystkim ale też Hindusów i Ruskich spowodował, że brytyjska młoda klasa średnia skazana jest na małe mieszkania, przeważnie w małych klitkach gdzie kuchnia to miejsce do podgrzania wody i zrobienia jajecznicy. Najczęściej najważniejszym meblem w kuchni jest pralka bo nie mieści się w równie małej łazience.
Więc ci nieźle zarabiający londyńczycy stołują się w okolicznych knajpach co z kolei napędza ten biznes zachwycając różnorodnością i nawet w barze u "znajomego" Turka albo jakiegoś innego Chińczyka czy Hindusa można dobrze i smacznie zjeść. Do tego dochodzą dobre restauracje, otwierane często dopiero po 17 - tej, koniecznie z białymi obrusami i dobrą obsługą ale równie często z pewną słabością charakterystyczną dla miejsc gdzie ceny nieruchomości a co za tym idzie koszty wynajmu lokalu są na niebotycznym poziomie. Otóż toalety są więcej niż skromne, usytuowane gdzieś w piwnicach, do których prowadzą wąskie schody gdzie polski sanepidy, pipy i inne straże pożarne na pewno nie wyraziłyby zgody na takie funkcjonowanie. Ot tak się to tutaj kręci.
Polskie "Ognisko" usytuowane jest w reprezentacyjnej części miasta, tuż obok Victoria and Albert Museum i Royal Albert Hall. Co ciekawe sąsiadem jest Instytut Goethego i restauracja niemiecka. Wydaje się, że proporcje w ostatnim czasie zmieniły się tak, że to polskie "Ognisko", nie tylko przez kuchnię ale też imprezy, koncerty organizowane na piętrze, dominuje nad swoim sąsiadem. Chciałoby się rzec sąsiadem zza Odry, w tym przypadku sąsiadem z przylegającej kamienicy. Miło było obserwować turystów robiących zdjęcia roztańczonym na balkonie gościom "Ogniska" a obok ziejący pustką, rozświetlony Instytut Goethego i znacznie skromniejsza niemiecka restauracja nie tak wykwintna jak polska, przypominająca niemieckie knajpy gdzie króluje piwo, golonka i kiełbaski.
W "Ognisku" znalazłem danie, które serwuję w Polsce jako dodatek do kociołka z baraniną, tutaj jest to danie przekąskowe. To po prostu smażone kopytka podane z dipem chrzanowo gruszkowym. Ja smażę je na patelni ze sklarowanym masłem, tutaj po prostu wrzucają je do frytownicy. Zamówiłem też "Trzaski" czyli w podobny sposób wysmażone kąski wieprzowiny ale niestety były tak wysuszone, że nie nadawały się do konsumpcji. To tyle negatywnych rzeczy. Królik podany z sosem z oliwek i pomidorów był soczysty a dodatek w postaci polenty z kaszy manny przypomniał mi smaki z dzieciństwa. Moim towarzyszom też wszystko smakowało.
Niedaleko stąd jest też "Daiquise", polska restauracja przejęta przez Geslera ponad dekadę temu. Wcześniej stołował się tam Polański, który podczas kręcenia "Wstrętu" pałaszował tam kluski i gulasz. Kto dziś jest tam właścicielem tego nie wiem, ale karta jest taka jak sprzed dekady kiedy pod wpływem Adama Geslera i jego koncepcji wywiedzionej z "U kucharzy" knajpa stała się otwarta na kuchnię i to kucharze wychodzili do gości i serwowali na ich oczach posiłki, na przykład siekali tatara na wózku, który podjeżdżał do gości. Akurat dziś przypada okrągła rocznica - dwa lata od śmierci - Piotra Geslera, brata Adama, kucharza z krwi i kości. Jego brat Adam z wykształcenia aktor, dodał do umiejętności kulinarnych brata nawyk robienia z kuchni show, dwie dekady temu była to absolutna nowość. Otwarta kuchnia gdzie goście oglądali kucharzy przygotowujących posiłki to było w Polsce odkrycie
Na granicach administracyjnych miasta leży Sutton, gdzie mieszczą się dwie placówki z polskimi delikatesami i kawiarnia Marka Sowy. W sobotnie przedpołudnie w kawiarni prawie wszystkie stoliki są pełne. Można tu zjeść śniadanie lub sałatki a nawet zupę dnia, dziś serwowano szpinakową. Jednak kawiarnia to przede wszystkim znakomite cukiernicze specjały spod znaku rodziny Sowa.
W barach londyńskich, gdzie kilka rodzajów lanych piw to norma, można też zjeść obiad. Tym najbardziej różnią się te bary od polskich. Oczywiście nie są to wyszukane dania ale fish and chips czy burger wołowy z frytkami nie mówiąc o wielu innych przekąskach serwowanych na ciepło zupełnie zadowolą głodnych piwoszy.
Panie i panowie, właściciele i obsługujący polskie piwiarnie: wprowadźcie do karty zamiast - albo pomimo - frytek belgijskich polskie smażone kopytka. Podane z prostym zimnym sosem na bazie majonezu z dodatkiem sosu BBQ albo po prostu sosu tatarskiego.
Tutaj na zdjęciu smażone kopytka z "Ogniska" serwowane z dipem z chrzanu i gruszki.
Ślązak od zawsze, studiował Ekonomię na UE w Katowicach, Psychologię i Nauki Polityczne na UŚ w Katowicach, Pisanie scenariuszy w PWSzFTviT w Łodzi. Pisze felietony kulinarne do tygodnika "Nowe Info". Jest prywatnym przedsiębiorcą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości