Nie ma już sensu jeżdżenie na Białoruś. Za okładkę polskiego czasopisma, rzuconego niedbale na tylne siedzenie samochodu, o mało co mnie nie przymknęli. Poza tym trzeba posiadać umiejętność spędzania w samochodzie dajmy na to 12 godzin na przejściu granicznym, a u mnie z tym coraz gorzej. Po raz pierwszy spacerując po ulicach Grodna i Mińska nie czułem się dobrze, wojna wisi w powietrzu.
Wojna wojną ale jeść trzeba. W ciekawej restauracji w Grodnie poświęconej Baksemu - urodzonemu w Grodnie żydowskiemu scenografowi tworzącemu na początku XX wieku w Paryżu oprawy sceniczne do wielu przedstawień a także projektantowi odzieży - zjadłem coś co w karcie figurowało jako zupa pomidorowa a na drugie ozory wołowe. Pomidorowa okazała się być jakąś wariacją na temat bouillabaisse, z małżami i kąskami innych owoców morza; notabene zawsze zachwycała mnie obfitość w mińskich marketach wszelkich stworzeń morskich w kraju bez dostępu do morza; kucharz dobrze wyważył smaki ale zapomniał, że kąski kalmarów powinny być przygotowane osobno a nie z małżami, łososiem i krewetkami. Ozory podano na purre z ziemniaków z odrobiną pesto bazyliowego a obok pachniał sos z borowików. To danie było perfekcyjne. Wcześniej jadłem w mińskiej restauracji borowiki w sosie śmietanowym podane z kawałkami miękkiego, ciemnego chleba litewskiego i na moje zdziwienie skąd w czerwcu świeże borowiki kelner odparł, że mają w karcie cały rok bo kupują z hodowli i są niezależni od pór roku. Można? Można.
Zapach grzybów w jakiś tajemniczy sposób łączy mieszkańców naszej części Europy. Mój wujek, który mieszka w Niemczech przy granicy z Holandią a wyprowadził się tam pod koniec lat osiemdziesiątych by przeliczyć swoją skromną, śląską emeryturę na marki, opowiadał mi, że miejscowi grzybów nie zbierają a "grzybobranie" jest dla nich pustym słowem. On jako zapalony grzybiarz uważał, że to największa różnica między nim a miejscowymi.
Grzyby są ważnym składnikiem kuchennych przepisów, jednak nigdzie tak jak w krajach słowiańskich, nie są - ze względu na zwyczaj grzybobrania - tak uwielbiane i wyniesione do rangi narodowych obrzędów. Szczególnie w Polsce. W moich peregrynacjach do krajów na zachód i południe od nas, nie spotkałem się z niczym podobnym. W naszym polskim, trzynastozgłoskowym eposie, wieszcz narodowy poświęcił temu zjawisku cały rozdział. Adam Mickiewicz urodził się w Nowogródku niedaleko Grodna a pracownik miejscowego muzeum wyjaśnił mi, że pisząc: "Litwo ojczyzno moja" miał na myśli gubernię litewską w Rosji, o Polsce ani słowa. Tak teraz piszą historię. Grzybobranie, obok polowania i majówek, był na polskich dworach podstawą organizowania tzw. "stołów leśnych", czyli organizowania miejscowej społeczności (okolicznych dworów) wokół całodziennej wyprawy do lasy. Spraszano na dany dzień gości, przeważnie po późnym śniadaniu lub wczesnym obiedzie. Gości z sąsiadujących dworów z tą całą menażerią ludzką: wujkami, ciotkami, kuzynami, kuzynkami i tymi dalszymi członkami rodzin, których pokrewieństwo z trudem dawało się ustalić.
Posłuchajmy jednej z relacji: "Przed grzybobraniem, po obiedzie o wyznaczonej godzinie, zajeżdżały pod dwór dwa ogromne drabiniaste wozy zaprzężone czterema końmi w lejce, wypełnione trochę wyżej drabin sianem przykrytym dywanami. Właziło się tam po drabinie, która następnie u boku wozu przywiązaną była; siadano jak kto mógł, jedni z nogami zwieszonymi, drudzy po turecku: w drodze śpiewano chórem, a młodzi mężczyźni umizgali się do panien i młodych pań" (W.Baraniewski: "Kuchnia i stół w polskim dworze"). Starsi jechali obok w bardziej komfortowych warunkach. Oczywiście wcześniej na upatrzone miejsce na leśnej polanie udawała się służba ze stołami, krzesłami i naczyniami kredensowymi. Budowali szałas pod którego cieniem kryli się potem biesiadnicy. Starsi od razu po przybyciu raczyli się likierami, a reszta ściągała do szałasu po zbiorach. Przy stołach serwowano podwieczorek czyli ciepłą herbatę, mrożoną kawę, ciasteczka, pieczone kurczęcia z sałatą w śmietanie i słodkie przysmaki. Kiedy młodzi ściągnęli z lasu z grzybami w koszach, rozpalano ognisko. Na patykach pieczono rydze przedzielone jak szaszłyki soloną, wędzoną słoniną. Serwowano nalewki a potem, często po zmierzchu, wracano na kolację do dworu ze śpiewem na ustach (wiem, że brzmi fatalnie, ale tak było: ze śpiewem na ustach).
Równie barwne obyczaje towarzyszyły w peerelu wyprawom organizowanym przez zakłady pracy na tzw. grzybobrania. W literaturze przedmiotu brak jednak szczegółowych opisów (może i dobrze).
Pieczarki z pietruszką i czosnkiem
Polska jest największym producentem pieczarek w Europie (a może i na świecie?) więc przygotujmy coś na ciepło jako przekąskę do chłodnego białego wina.
Potrzebujemy małych pieczarek. Myjemy i suszymy w papierze. Mocno rozgrzewamy na patelni sklarowane masło i wkładamy pieczarki. Smażymy krótko na dużym ogniu potrząsając co chwilę patelnią. Zdejmujemy z ognia i dodajemy posiekany czosnek i zieloną pietruszkę, przyprawiamy solą i odrobiną soku z cytryny, potrząsamy patelnią i wykładamy na talerz. Danie gotowe, pozostaje wyjąć z lodówki jakieś białe traminer aromatico albo rieslinga.
Ślązak od zawsze, studiował Ekonomię na UE w Katowicach, Psychologię i Nauki Polityczne na UŚ w Katowicach, Pisanie scenariuszy w PWSzFTviT w Łodzi. Pisze felietony kulinarne do tygodnika "Nowe Info". Jest prywatnym przedsiębiorcą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości