pixabay
pixabay
alamira alamira
767
BLOG

Dziwny jest ten świat, czyli weganka częstuje buldożka flaczkami

alamira alamira Gotowanie Obserwuj temat Obserwuj notkę 38

Zadziwia mnie Warszawa klasyfikująca się w wielu przewodnikach kulinarnych jako jedno z najlepszych na świecie (tak, tak, tak... nie tylko w Europie) miejsc z kuchnią - najpierw wegetariańska - a teraz wegańską. Gdyby nasza kuchnia uchodziła - jak włoska czy francuska - za tradycyjnie wyśmienitą i wypełnioną knajpkami honorowanymi  gwiazdkami Michelina to nie byłoby w tym nuty zdziwienia. Ale jak to tak? W mieście "słoików", czyli chłopskich synów i córek wypełniających uczelnie i korporacje, wracających od rodziców z wałówkami w torbach podróżnych, z jednej strony by zaoszczędzić a z drugiej by coś smacznie zjeść, w takim mieście kuchnia wegańska święci tryumfy? 

image

Gdyby jeszcze te słoiki byłyby wypełnione bakłażanami, kabaczkami, cukiniami czy dynią to można by to zrozumieć. One owszem zawierają czasami kapustę albo ogórki, kiszone oczywiście, ale tylko jako dodatek, jako uzupełnienie kiełbas, boczków, kaszanek i pasztetów. A pasztety bynajmniej nie z soczewicy.

A może coś się już zmieniło i ja tego nie zauważyłem? Może dzisiejsze "słoiki" ciągną do stolicy niekoniecznie ze wsi tylko z prowincji po prostu, a tam wsi już też coraz mniej? Ciągną z małych miasteczek zapatrzonych w seriale - już nie brazylijskie tylko tureckie - i w netflixy z ofertą tego, co w czasie rzeczywistym ogląda widz na całym świecie? Gdzie rządzą celebryci, ekolodzy i maniacy śladu węglowego? Gdzie jedzenie mięsa jest po prostu niemodne, jest passe? 

Pewnie tak jest, a dodatkowo ciągną do nas wschodnie słoiki z Ukrainy i Białorusi, a tam to samo co na naszej prowincji. Też ich dopadło. Maja swoje netlixy i też chcą być zachodni, im bardziej są wschodni tym bardziej chcą być zachodni, a najlepiej amerykańscy. Prosto z Hollywood, a jeszcze lepiej z hollywood dream.

Jest jeszcze inny aspekt wegańskiego sposobu życia, który mnie fascynuje. Wśród moich znajomych wegan dominują korpoludki z psami i kotami.  Kochają swoje pupile, a że nieźle zarabiają i mają sporą świadomość w zakresie jedzenia, to dla swoich milusińskich wybierają najlepszą karmę. Wielu z nich to singielki, dla których buldożek francuski jest namiastką niemowlaczka. Jego okrągła buzia, duże, szeroko rozstawione oczy i umiejętność patrzenie wprost rozkochuje niewieście serca w tri miga. Niezaspokojony instynkt macierzyński znajduje swój obiekt miłości. Gapiąc się w jego mordę też mógłbym się na starość zauroczyć.

Wśród tych weganek napotkałem zawzięte dyskutantki co do proporcji składników w diecie dla ich zwierzaczków. Wołowina czy jagnięcina? Podroby czy mięso? Surowe czy gotowane? Dziczyzna w jakiej proporcji do warzyw? A wieprzowina z hodowli zabroniona czy od chłopa może być? A kurczak? Z chłopskiej zagrody kurczak może być? I czy wyłącznie surowy? A tłuste ryby morskie czy też słodkowodne?

Zapewniam was, że wśród weganek zakochanych w swoich pupilach odnalazłem kompetentne towarzystwo do kulinarnych mięsnych peregrynacji.

I czy nie dziwny jest ten  świat?

image


Ulubionym daniem buldożka francuskiego jest żwacz wołowy. Nie wiecie co to? Ano wiecie, to przedżołądek czyli flaczki.

Znajoma zostawia go u nas (psa rzecz jasna, nie flaczki), a ja - no trudno, taką mam naturę - próbuję go uszczęśliwić. A jak już kupię u rzeźnika to co powinienem to smród w mieszkaniu jest taki, że tylko ja i mój buldożek skręcamy się z głodu. Reszta skręca się z innego powodu a że trwa to trochę to jakoś dziwnie zostajemy na długie godziny sami. I jak on ma mnie nie kochać? A ja jego?

Przyznam szczerze, że flaczków nie jadłem przez pierwsze dwie dekady swojego życia. Moja matka uważała, ze jedzą to tylko barbarzyńcy, choć jakimś dziwnym trafem prawie co tydzień mieliśmy "puca na kwaśno". W "Roku Solidarności" mieszkałem w Kazimierzu nad Wisłą w pokoju z warszawiakiem, młodym pracownikiem jednej z warszawskich uczelni, byliśmy obaj częścią dziwnego obozu naukowego. Jedzenie było paskudne, więc wieczorami wyciągał mnie do speluny gdzie serwowano jego ulubione flaki po warszawsku z setą. Zamawiałem tylko drugą część tego dania nadal nie mogąc wyjść z podziwu jak taką mięsną bryję można jeść. Ta seta przywracała mojemu pobytowi tam miano dociekliwości. Mógłbym nawet rzec, że bez tej sety zagubilibyśmy gdzieś status naukowości. 

Przełom przyszedł rok później. W bytomskim domu mojej narzeczonej, a później żony, skosztowałem flaczki. Ugotowane przez późniejszą teściową z zaznaczeniem, że gotowała to 8 godzin. Jak można było odmówić?

P.S. Do flaków po warszawsku brakuje jeszcze pulpetów. Wśród blogerów są bardzo kompetentni kucharze i ich zapraszam do zaprezentowania przepisów. Mam nadzieję, że skoro łój wołowy jest już dostępny to kucharze z przepisami się objawią!!! A wstyd byłby pełny gdyby Ślązak tłumaczył jak ugotować flaki po warszawsku? Nie uważacie?

alamira
O mnie alamira

Ślązak od zawsze, studiował Ekonomię na UE w Katowicach, Psychologię i Nauki Polityczne na UŚ w Katowicach, Pisanie scenariuszy w PWSzFTviT w Łodzi. Pisze felietony kulinarne do tygodnika "Nowe Info". Jest prywatnym przedsiębiorcą.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (38)

Inne tematy w dziale Rozmaitości