Jedna ze stacji TV przeprowadziła sondę na temat dań, które najbardziej poprawiają samopoczucie. Całej dziesiątki nie zapamiętałem, ale na podium znalazły się (od końca) lody, makaron i pizza.
U mnie lody zostałyby zastąpione smalcem ze skwarkami i razową kromką ale obserwując żonę z dużą łyżką i litrowym kubełkiem lodów pod pachą wiem, że jestem mało "reprezentatywny". Pizzę przemilczę. Makaron mi się jak najbardziej podoba. W okolicach północy 10 minut zajmuje mi zrobienie spaghetti aglio, olio e peperoncino. Z naciskiem na aglio i peperoncino co gwarantuje mi nietykalność dania ze strony pozostałych domowników. Jakież było jednak moje zdziwienie gdy w rozwinięciu tematu w rzeczonym programie TV w wywiadach ze smakoszami i celebrytami okazało się, że to nie włoskie ani azjatyckie makarony były tym uosobieniem "szczęśliwego makaronu" tylko amerykański mac&chesse.
Na początku lat 90-tych wracałem Polonezem z moim wspólnikiem z trudnych rozmów biznesowych w wiedeńskiej drukarni. Żeby zrealizować nasz pomysł wydawniczy musielibyśmy przedstawić gwarancje bankowe na circa pół miliona dzisiejszych złotówek. Było to dla nas tak niewykonalne jak nocleg czy posiłek po austriackiej stronie. Głodni i sfrustrowani po wjeździe do ówczesnej Czechosłowacji zatrzymaliśmy się w pierwszej napotkanej knajpie i zamówiliśmy coś co się okazało takim mac&chesse. Posypane szpyrkami więc obowiązkowo zapiliśmy to Frankovką i obmyśliliśmy plan!
Mac&chesse na duży głód: makaron typu kolanka gotujemy al dente. Na patelni przyrządzamy zasmażkę z masła i mąki a następnie rozprowadzamy mlekiem. Doprawiamy solą, gałką muszkatołową i białym pieprzem. Kiedy mleko zgęstnieje dorzucamy kawałki pokrojonego sera i cały czas mieszając rozpuszczamy ser. Dodajcie sery jakie lubicie, dobrze mieć co najmniej dwa rodzaje. Świetny jest pomarańczowy mimolette, cheddar, niektórzy dodają te z niebieskimi przerostami pleśni jak roquefort albo całkiem dobry rodzimy lazur czy rokpol. Do wyrazistego sera pasuje zawsze młoda, maślana gouda. Ostatnio dodałem owczego od pana Kluski i było rewelacyjnie. Do rozpuszczonej masy serowej wrzucamy makaron, mieszamy, posypujemy z góry serem i wytopionymi z wędzonego boczku szpyrkami. Wkładamy do piekarnika, kiedy powierzchnia się zazłoci to znaczy, że z wierzchu utworzyła się chrupiąca skórka. Wyjmujemy i serwujemy. Do tego Frankovka.
Czy aby na pewno Frankovka? Szybko zrozumiałem, że to wino jak i pozostałe czerwone sikacze z Moraw się do tego nie nadają. Szukałem mocnych, silnych, wyrazistych i rozłożystych jak katedra gotycka win by ogarnąć złożoność serowego sosu. Szukałem win ze starych krzaków, leżakujących lata w beczce by nabrały dzięki taninom siły i mroczności pradawnego, gęstego lasu dębowego. I zawsze mi nie pasowało. Wino sobie, sery sobie, jak dwa osobne światy, nie dialogujące ze sobą, obojętne wobec siebie. Często jakiś sommelier coś mi podpowiadał, jakoś próbował zainspirować ale to było daremne. Płacą im to gadają, dupki.
Gdyby żył mój ojciec i przeczytał te ostatnie zdania uśmiechnąłby się od ucha do ucha i rzekł: nie fandzol tyle synek. Wyjąłby z jednego ze swoich tajemniczych schowków butelkę z bimberkiem i młotkowanym pieprzem na dnie. Nalał by mi do kielonka i z rozbawieniem czekał aż mu przyznam rację. Tak tato, mosz recht. To jest to. Ten świat jakoś tak kiepsko skonstruowano, że rodzicom przyznaje się rację dawno po tym jak wypije się już ostatnią butelkę pieprzówki.
P.S.
A było tak, zgodnie z naszym planem:
Udaliśmy się do prezesa naszego banku. Bank założony świeżo przez podobnych gołodupców jak my.
Prezes - Przecież wiecie panowie, że nasz bank nie ma uprawnień do wystawiania międzynarodowych gwarancji?
My - Tak, ale myśmy chcieli zapytać czy gdyby bank miał taką możliwość to czy by nam wystawił gwarancję?
Prezes - No tak, chyba tak. Za odpowiednia opłatą, 4% od sumy gwarancji.
My - Panie prezesie to my mamy prośbę. Proszę nam napisać w odpowiedzi do wiedeńskiej drukarni, że nie macie uprawnień do wystawiania gwarancji ale gdybyście mieli to byście wystawili.
Prezes - No tak. Dobra. Wpłaćcie do kasy banku prowizję i przyjdźcie za dwie godziny.
My - To ile tej prowizji?
Prezes - My jesteśmy poważnym bankiem.
My - Wiemy dlatego wydaje nam się, że 0,1% za zwykłe pismo do naszego klienta wystarczy?
Prezes - Dobra, wpłaćcie 0,2% i niech was tu już więcej nie widzę.
My - Panie prezesie, pana zasługi w promowaniu polskiej przedsiębiorczości nie będą panu zapomniane.
Mac&chesse w czechosłowackim wydaniu sprawił cuda. Austriacy po wielu rozterkach zaakceptowali guasi gwarancję. Wcześniej odpowiednio ich zbajerowaliśmy młodym i niewydolnym, polskim systemem bankowym.
Ślązak od zawsze, studiował Ekonomię na UE w Katowicach, Psychologię i Nauki Polityczne na UŚ w Katowicach, Pisanie scenariuszy w PWSzFTviT w Łodzi. Pisze felietony kulinarne do tygodnika "Nowe Info". Jest prywatnym przedsiębiorcą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości