Jakoś dziwnie się składa, że kiedy przychodzi cisza wyborcza gotuję zupę gulaszową. Tym razem 10 litrów na zamówienie pewnej restauracji. Pachnie już cudownie, ale najedzony mięsnymi zapachami czuję głód na coś lekkiego. To właśnie jest to: zielona sałata po polsku. Sałata prosto z ogrodu.
Nie byłem już na Białorusi od kilku miesięcy, a wygląda na to, że szybko tam nie pojadę. Przypomnę więc ten tekst sprzed lat:
Upały przyszły i słońce rozpoczęło zarządzanie naszymi smakami i nawykami. Leży przede mną kupiona w Mińsku "Polskaja kuchnia" a w niej "zialenaja sałata sa smiatanaj". Od razu czuję ulgę, zielona sałata dzieli cywilizacje na te, które jedzą ją z oliwą i te, które jedzą ją z kwaśną śmietaną. Jako Ślązak odczuwam w końcu ulgę. Nie muszę już toczyć mojej odwiecznej wojny żuru z pierogami. Nad zieloną sałatą możemy wspólnie pochylić się i najeść. Wcześniej trzeba świeżo zebraną starannie umyć i wysuszyć. Jak kto nie ma durszlaka to dopuszczalna jest plastikowa wirówka - to jedyna rzecz, w której wynalazki znad Sekwany akceptujemy w tym daniu - gotujemy dwa jajka na twardo, studzimy i drobno siekamy. Liście sałaty układamy na półmisku. Pamiętajcie sałatę się układa a nie robi. Robić to można na drutach. Na ułożoną sałatę polewamy śmietanę, przyprawioną wcześniej cukrem, solą, octem lub sokiem z cytryny, pieprzem. Z wierzchu posypujemy posiekanymi jajami. I wydajemy na stół. Mieszamy przy stole lub wcale jeśli półmisek płaski. Sałata zmieszana zbyt wcześnie to sałata "sfatygowana". Sałata niesie w sobie świeżość, chrupie w ustach tylko raz, zmieszana wcześniej wcale nie chrupie, jest jak panna młoda po przejściach.
Sałata jest dla "króla", tak jeszcze niedawno gadano na Śląsku. Bynajmniej nie dla tego siedzącego na tronie tylko tego zamkniętego w klatce gdzieś nieopodal chlewika. Żywił się nacią z marchwi, sałatami i trawami i cierpliwie czekał na swój niedzielny obiad, gdy serwowano go z kluskami w sosie śmietanowym i buraczkami. Górnik wracający z szychty musiał dostać te swoje kilka tysięcy kalorii, gdyby je zamienić na sałatę to pewnie byłaby to pełna furmanka. Podobnie z chłopem pracującym na roli. Gdyby jakimś cudem namówiono go na jedzenie "trawy" to i tak nie było takiej powierzchni na jej uprawę. Szkoda ziemi na sałatę.
Sałata w śmietanie jako dodatek do dań mięsnych przychodzi do nas z ziemiańskich dworów (Polska) lub mieszczańskich domów (Śląsk). Proletariusze i chłopi zostają dopuszczeni do tego jedzenia wraz ze zmianami cywilizacyjnymi.
Jednak dziś w dobie internetu i tanich linii lotniczych sałata w śmietanie zdaje się ustępować miejsce sałatom w sosie winegret. Czyli tymi z oliwą. To zachodnie sieci fast fudowe weszły do nas, a nie my do nich. Nawet w Mac Donald dostaniesz taką sałatkę z grzankami i przesłodzonym gównianym sosem.
Kiedy wróciłem do Polski po kilkumiesięcznym pobycie we Francji w 1981 roku, krok po kroku, przy współpracy mojego studiującego i uczącego się rodzeństwa, dokonałem rewolucyjnych zmian w naszym dotychczasowym sposobie odżywiania się. Wspólny posiłek przynajmniej w niedzielę był odtąd świętością. Późny obiad był bez zupy. Zaczynaliśmy od sałaty w sosie winegret, jako samodzielne danie, czasami z dobrym pieczywem. Potem dania mięsne i warzywne. I wielka rewolucja - deser na końcu - do dziś śląskie odwiedziny popołudniowe zawsze zaczynają się na słodko, a dopiero potem inne dania. Moja matka siedziała początkowo markotna, ale z czasem zrozumiała, że nasz współudział rodził także nasze obowiązki i było jej znacznie lżej. Jak ktoś sobie przypomni siermiężne czasy lat osiemdziesiątych to wie co mam na myśli.
Polecam zaczynać od "zialenaja sałata sa smiatanaj", dziś w ten upalny dzień też tak zakończę.
Ślązak od zawsze, studiował Ekonomię na UE w Katowicach, Psychologię i Nauki Polityczne na UŚ w Katowicach, Pisanie scenariuszy w PWSzFTviT w Łodzi. Pisze felietony kulinarne do tygodnika "Nowe Info". Jest prywatnym przedsiębiorcą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości