Massive Open Online Course. Forma otwartej edukacji coraz częściej traktowana poważnie przez największych. Harvard, MIT, a od jesieni również Oxford i Cambridge będą miały swoje MOOC. Stanford i Yale mają je już od szeregu lat.
Dla wyjaśnienia: zgodnie z prezydencką ściągawką (Wiki), MOOC to: kurs online skierowany do szerokiej publiczności i masowego uczestnika wykorzystujący interaktywne podejście i otwarty dostęp poprzez internet. Dodatkowo, oprócz tradycyjnych materiałów takich jak video, lektury, studia przypadku, MOOC daje uczestnikom możliwość interakcji pomiędzy sobą oraz z personelem kursu poprzez fora internetowe oraz umożliwia zbudowanie wspólnoty wszystkich uczestników kursu.MOOC uważa się za najnowszy etap rozwoju kształcenia na odległość.
Moje własne doświadczenia z MOOC są zdecydowanie pozytywne. Jest to prosta, zdrowa, niespecjalnie obciążająca i nieskomplikowana droga do zapoznania się, co w danej dziedzinie uznawane jest za obowiązujące, najlepsze albo, co najmniej najbardziej trendy i cool. Ale ja nie o tym, bo nie uważam się za typowego uczestnika MOOC (chciałem napisać „słuchacza” ale przecież nie tylko o to chodzi).
Z punktu widzenia przeciętnego zjadacza MOOC liczy się nie tylko temat kursu ale i możliwość „zaliczenia go” (nawet kursy bez akredytacji dają certyfikat) w prestiżowej szkole. Dzięki temu niżej podpisany mógł „kształcić się” i w Johns Hopkins School of Public Health, i na Uniwersytecie Stanforda, i na np. National Taiwan University. Są też kursy organizowane np. przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w NY. Można w ten sposób studiować historię internetu, historię muzyki rokowej, epidemiologię, sieci neuronowe, wyższą matematykę, pedagogikę, antropologię, archeologię a nawet Kierkegaarda (i to jeszcze na Uniwersytecie Kopenhaskim, a co!).
Jednym słowem, sposobów na poszerzenie wiedzy, na samodzielne przejście od zaprojektowanego na trzeciorzędnej, klasyfikowanej w drugim lub trzecim tysiącu szkółce wyższej (a takich jest większość w Polsce) specjalisty od niczego albo nawet i od czegoś, ale wąskiego jak ostrze noża do steków, do pozycji człowieka o szerszych horyzontach, doskonale zdającego sobie sprawę, że istnieje świat poza nie tylko widnokręgiem ale tym małym ekranikiem LCD (internet) i tym wielkim (telewizor).
Uważam, że MOOC spełniają rolę podobną do kółek i towarzystw samokształceniowych (ale w których dziś uczestniczy „guru” obdarzony wiedzą o przedmiocie) w XIX wieku. Przede wszystkim stanowią odtrutkę na nowoczesne, „wąsko szerokie” kształcenie, na kiepską płatną szkółkę wyższą, na mało ambitnych wykładowców.
Jednocześnie pokazują bardzo ważną rzecz: kształcenie, zwłaszcza na poziomie uniwersyteckim, a tak pozycjonowane są MOOC, nie jest dla wszystkich. Podstawową przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, iż człowiek, en particulier et en masse, nie jest jednostką ambitną i niezbyt dąży do samodoskonalenia. Nie każdy też chce i może poświęcić te 6-8 godzin (umówmy się, tak naprawdę 3-5 godzin) tygodniowo.
Oto dowód wprost. Na jednym z „moich” MOOC ogółem zarejestrowało się ponad 28 tys. uczestników, nieco ponad 12 tys. przejawiło aktywność (ściągnęło wykład, chociaż jednen, zarejestrowało się w wątku na forum, etc.), 700 przesłało pierwszą pracę studyjną, ok. 500 pierwszą i drugą, prawdopodobnie ok. 300-400 osób dostanie certyfikat ukończenia kursu. Średnio rzecz biorąc, jedna na pięćdziesiąt sześć osób deklarujących zainteresowanie określoną wiedzą jest wystarczająco zmotywowana, aby ją pozyskać. Tą statystykę winni wziąć pod uwagę koryfeusze „nowoczesnego szkolnictwa wyższego dla wszystkich”, pchający młodych ludzi w kierunku (płatnych w większości) studiów w zakresie gotowania na gazie oraz wychwindrzania świai.
Z drugiej strony, MOOC, jeśli zaprojektowany i prowadzony przez dobrą szkołę i wybitnego wykładowcę, wyznacza standard niedościgły dla Wyższej Szkoły (niezupełnie) Zawodowej w Sfornych Gaciach. Może, zdaniem moim skromnym, „uratować” dla edukacji wyższej młodego człowieka, który jest zniechęcony do niej doświadczeniami w stadzie na studiach licencjackich.
Tyle tylko, że raczej nie w Polsce. Po pierwsze, dlatego, że jedynym, na razie, polskim uczestnikiem MOOC być może będzie Uniwersytet Warszawski (coursera, Introduction to Sociology), o ile zdobędzie wystarczającą ilość potencjalnie zainteresowanych uczestników. Polskie wyższe uczelnie oferują jedynie określoną, niewielką ilość płatnych kursów online (POU, na przykład). Po drugie, zdaje się, że cierpimy na brak wykładowców z charyzmą, na pewno natomiast charakteryzujemy się, jako zbiorowość, niemal absolutnym brakiem wykładowców o pewnym statusie, obdarzonych charyzmą i talentem do przekazywania wiedzy a dodatkowo bardzo dobrą znajomością, co najmniej angielskiego.
MOOC są jednak szansą podniesienia standardu nauczania, pod warunkiem oczywiście, iż, nie popadną w pułapkę politycznej poprawności rodem z… no właśnie.
Skromnym moim zdaniem, tym właśnie powinno zająć się, w koniunkcji z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, czy pod jaką tam nazwą bezpieczna przystań Boniego jest zwana. No, ale przecież zapominam tu, że ministerstwa nie są powołane do administrowania, ale do zbierania zegarków. Szkoda, bo przepada szansa dostarczenia wielu milionom ludzi rzeczywistej wiedzy. Bo jak nie to, wtedy zaraz trzeba będzie organizować obowiązkowe szkolenie z obsługi wózków widłowych dla wszystkich otrzymujących licencjat. Ich jedyna szansa, aby zostać wykładowcą… towaru na półki.
Krzysztof Rogalski
Widzę, że trzeba jaśniej napisać 1. Dyletant to nie to samo co ignorant. Tylko ignorant tego nie wie. 2. Ponieważ podpisuję się imieniem i nazwiskiem, jestem TY tylko dla tych, którzy mnie znają z realu. 3. Pewnie, że banuję, również zdalnie. Nie ze wszystkimi chcę rozmawiać. 4. Stosuję maść na trolle, więc niech notoryczni zadymiarze nie będą zdziwieni, ze drzwi zamknięte.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie