Krzysztof Rogalski Krzysztof Rogalski
664
BLOG

"Młodzieży chowanie" a Rzeczypospolite i rzeczy zwykłe

Krzysztof Rogalski Krzysztof Rogalski Polityka Obserwuj notkę 3

 

 

„Dziewiętnastowieczna wyznawana przez zwolenników liberalizmu idea wykształcenia obejmująca zarówno nauki ścisłe i przyrodnicze jak i filozoficzne będące częścią osiągnięć każdego cywilizowanego człowieka utrzymuje się wprawdzie w naszych czasach jest jednak zupełnie nieprzydana w okresie gdy przeciętny naukowiec będący specjalistą w jednej wąskiej dziedzinie ma tylko nikłe wyobrażenie o tym, co dzieje się w innych dziedzinach […].w Wykształcony w taki liberalny sposób człowiek jest dziś fikcją; w najlepszym razie ma on pewne pojęcie (w rodzaju Reader’s Digest) o zarysach niektórych aspektów wybranych problemów. Ale nikt nie może już być „wykształcony” w dawnym znaczeniu tego słowa. Może być oczytany, może być bardzo oczytany – w obiegowym tego słowa znaczeniu – i umieć biegle prowadzić rozmowę. Może jednak być „uczony” tylko w zakresie maleńkiego wycinka wiedzy, który studiował na uniwersytecie albo raczej na „multiuniwersytecie”, w wysoko zorganizowanym centrum określanym przez cyników jako „przemysł naukowy”. Jego główną funkcją jest dziś bowiem wytwarzanie armii specjalistów potrzebnych do utrzymywania w ruchu coraz bardziej złożonych machin.

Mówiąc krótko, system oświatowy nie jest dziś nastawiony na „produkowanie” ludzi wykształconych ludzi o rozwiniętej subtelnej inteligencji i wiedzy; jest nastawiony na produkowanie techników. Nowoczesne metody nauczania zmierzają do sprowadzenia wszystkich dyscyplin do zestawu technik, których przy konsekwentnym stosowaniu mogą się wyuczyć studenci nie posiadający żadnych intelektualnych predyspozycji. Przesadna specjalizacja związana z pracą po ukończeniu studiów, jest przecież przeciwieństwem intelektualnej doskonałości”

Tak pisał w roku 1977 w swojej książce „Spór o wzrost gospodarczy” Edward J. Mishan. Zaskakująco dokładnie nakłada się jego wizja (a raczej – ocena) amerykańskich uniwersytetów końca lat 70-tych na obraz sytuacji polskiego szkolnictwa wyższego. Istotnie, magister, zwłaszcza nauk o zarządzaniu, bliski jest dziś poziomowi wiedzy (mało brakowało bym napisał, że poziomowi umysłowemu, ale to byłaby nieprawda, w końcu uczelnie wyższe w Polsce doszły en masse do takiego stopnia „rozwoju”, że nawet największy optymista nie może twierdzić, iż mają one jakikolwiek wpływ na rozwój umysłowy młodego człowieka, w przeciwieństwie do np. przedszkola) technika-ekonomisty z lat 70-tych. Wykształcenie, zwane potocznie „wyższym” zdewaluowało się w sposób dość istotny, wraz z jego upowszechnieniem, i nic w tym dziwnego, bo kwantowego skoku w zdolnościach intelektualnych przeciętnego młodego Polaka nie było. Wykształcenie stało się więc towarem, a nie wartością (intelektualną, nie materialną) poszukiwaną sama dla siebie.

Dziwi raczej co innego. Książka Mishana, wydana po raz pierwszy w roku 1977 r, dziesięć lat po jego słynnym dziele „The Costs of Economic Growth”, które ustaliło jego pozycję autorytetu, a przetłumaczona na polski już w 1986 r. (dla młodszych czytelników – było to tempo wręcz w tamtych czasach i w tamtym ustroju ekspresowe) niewątpliwie znalazła u nas swoich czytelników. Piszę niewątpliwie, bo 20 000 egzemplarzy nakładu to jednak sporo. Nie widzę jednak, aby ktokolwiek, zwłaszcza w gajach Akademosa (czy też raczej w chaszczach przy akademiku) przejął się za bardzo jej przesłaniem. Raczej uznał, że taki stan rzeczy, redukując wyzwania intelektualne związane z byciem człowiekiem wykształconym, czy też naukowcem, jest z racjonalnego, utylitarnego punktu widzenia dla niego, jako jednostki korzystnym.

Szczególnie proroczym wydaje się ten fragment przemyśleń Mishana: „W Ameryce […] fabrykowanie lodów, wyplatanie koszyków i wiele innych skromnych rzemiosł – wraz z umiejętnościami rolniczymi – stało się pełnoprawnymi składnikami programów liczących się uniwersytetów. Niedawno w niektórych uniwersytetach wprowadzono „czarne studia’ w rozpowszechnionym proteście wobec „białej dominacji” i nikt nie powinien się dziwić, jeżeli w następnym roku wprowadzi się „studia kobiece’ jako część walki o uwolnienie kobiet spod „męskiej dominacji” (sic – dopisek mój)”.

I dalej, wręcz proroczo: „Smutno pomyśleć, że w ostatnim dziesięcioleciu, jedynym miejscem gdzie nie można było prowadzić debaty na temat jakiegoś kontrowersyjnego problemu, był w liberalnych zachodnich demokracjach właśnie uniwersytet”,

Różnice pomiędzy obrazem malowanym przez E. Mishana i rzeczywistością polskiego szkolnictwa wyższego istnieją bardziej na poziomie motywów zdobywania dyplomu uniwersyteckiego, niż stosunku uczących  i uczących się do instytucji uniwersytetu. O, tu podsuwa się odpowiedni cytat:

 „Gdyby nie zwiększająca się populistyczna chęć dawania nagród wszystkim bez względu na zasługi i gdyby nie pragnienie tak wielu młodych ludzi korzystania (przy małych lub żadnych stratach ekonomicznych) z przywilejów i udogodnień socjalnych zapewnianych przez uniwersytety – jest oczywiste, że wielu naszych studentów z większą korzyścią zatrudniono by w przemyśle i handlu, by tam nauczyli się swego zawodu zamiast zajmować miejsce na uniwersytecie. […] W najgorszym zaś razie, ponieważ tak wielu studentów uważa się za przechodzących tylko przez uniwersytet a nie za wychodzących z niego, skłonni są oni traktować uniwersytet jako instytucję raczej tolerującą niż liberalną. […] Okres powojenny dowiódł zatem, że w przypadku wyższych poziomów kształcenia <<więcej to gorzej>>”

Różnicę widać wyraźnie – polskie wyższe uczelnie rzadko bardzo oferują owe przywileje i udogodnienia socjalne, a reklamowane przez nie „życie studenckie” oznacza raczej bliskość miejsc dobrej zabawy a nie towarzystwa dyskusyjne, korporacje akademickie i amatorski teatr czy chór. Wiem, wiem, kto tam dzisiaj chciałby do chóru czy zboru, kiedy można do karczmy. I nie dziwię się wcale, nie tylko dlatego, że karczmę uważam za jeden z podstawowych wynalazków ludzkości, ale również, że po całym dniu słuchania klepanych jednostajnie formuł (zadziwiające jak nikłe przygotowanie dydaktyczne mają nauczyciele akademiccy – przeciętny trener „od zarządzania zespołem dla kucharzy” zapędziłby ich w kozi róg atrakcyjnością i sposobem podawania wiedzy) chcą pobyć w świecie w którym coś się dzieje, niechby i to nawet były migające światełka.

Drugą różnicą jest skala czegoś co nazywam „oszustwem edukacyjnym” lub „mirażem edukacyjnym”. Młodych ludzi (i ich pieniądze, czy też raczej w znacznej części pieniądze ich rodziców) szkoły wyższe wabią mirażem lepszej pracy i lepszych możliwości rozwoju i zarobkowania. Kiedy je kończą dowiadują się, że wcale tak nie jest. Nic w tym dziwnego, kończąc dwadzieścia lat temu studia byłem jednym z niecałych 25 tysięcy absolwentów wyższych uczelni (pomijając uczelnie medyczne) i każdemu z nas poszukiwanie pracy zajęło ok. 13,5 sekundy, a i tak większość z nas ją miała na długo przed obroną – dzisiaj na każdego z pół miliona dyplomantów rocznie nie czeka nikt. Nie czeka nikt, prawdopodobnie, również na większość z 45 tysięcy doktorantów, tfu, przepraszam – „studentów studiów III stopnia”. Zmuszeni są więc, w błędnym mniemaniu zwiększenia własnej atrakcyjności, do dalszej inwestycji (czasu, pieniądza) w edukację – studia podyplomowe, certyfikaty. W rezultacie, wzorem niejakiego Łaszcza kierezyję owymi certyfikatami, jak on wyrokami sądowymi mogą sobie podbić, praktyki zawodowej nie mają w ogóle lub mają je na podrzędnych stanowiskach biuralistów – stają się naturalnym „źródłem genów” dla rozrastającej się administracji – oczywiście jeśli mają szczęście i krewnych. Jeśli są młodzi, być może wyjadą z Polski. Ale i tu na zrobienie kariery szansę ma tylko śmietanka – powstrzymuje ich od niej bardzo często niewielka lub zerowa znajomość języków obcych (sam ostatnio wpadłem na młodego obywatela, który miał i chęć i chyba również predyspozycje do ‘zrobienia doktoratu”, jednakże zrezygnował, albowiem… uznał że nie będzie w stanie zdać egzaminu z języka obcego), a okres jaki spędzą na uczeniu się np. norweskiego będzie znów, jak w Polsce okresem pracy na poślednich, źle płatnych stanowiskach.

Podsumowując, to co opisał Mishan, jako „skok na kasę” , oferowaną garściami przez Welfare State, w naszej, polskiej wariacji jest skokiem na kasę Polaków. Poza tym – społeczne role uczelni wyższych są dokładnie takie same. Zerowe lub niemal zerowe. Do tego dodać należy, że nie mamy, bo niby skąd mielibyśmy mieć, Harvardu, ani MIT, ani Columbii, ani niczego co byłoby w pierwszych trzech setkach światowego rankingu.

I żal się robi trochę, nie tylko dlatego, że takich jak Mishan nie posłuchano, ale że słyszano i w imię zamontowania na gotujący się kocioł społeczny „akademickiego wentyla bezpieczeństwa” – zdejmującego znaczną część przyszłej siły roboczej z rynku na trzy do pięciu (co najmniej) lat, zlekceważono jego ostrzeżenia totalnie.

Krzysztof Rogalski

PS. Prosiłbym aby nie odczytywać tego tekstu jako dowodu na całkowitą zgodę z głoszonymi przez Mishana, a tym mniej przez jego uczniów i następców, teoriami w rodzaju "Green Economics", "Degrowth" oraz konieczności jeżdżenia rowerami i obejmowania drzew.

Wszystkie cytaty za „E. I. Mishan „Spór o wzrost gospodarczy” w przekładzie Zofii Wolińskiej, PIW 1986

Widzę, że trzeba jaśniej napisać 1. Dyletant to nie to samo co ignorant. Tylko ignorant tego nie wie. 2. Ponieważ podpisuję się imieniem i nazwiskiem, jestem TY tylko dla tych, którzy mnie znają z realu. 3. Pewnie, że banuję, również zdalnie. Nie ze wszystkimi chcę rozmawiać. 4. Stosuję maść na trolle, więc niech notoryczni zadymiarze nie będą zdziwieni, ze drzwi zamknięte.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Polityka