Łódź, 28 VI 2008
Piętnaście groszy tylko wstęp,
a bilet daje cudny sen.
Na sali ciemna noc,
przeżyjem wrażeń moc.
z piosenki międzywojennej
Bywa, że nie śpię w nocy… właściwie – przeważnie nie sypiam w nocy – tylko przed lub po południu. Najmilsze rzeczy robi się po zmroku – różne, nie muszę wymieniać. Lubię noc również z tego powodu, że przypomina mi salę kinową – eleganckie tło dla świateł miasta i mieszczan.
Często od zmierzchu do świtu krzątam się po łóżku z laptopem – albo opatulony kołdrą, w fotelu, przed telewizorem – i oglądam filmy. Różne, przeróżne. To mój nałóg.
I często zdarza się, że nad ranem, kiedy już mięknie mi organizm, a wraz z nim serce – szlocham sobie na filmach, pochlipuję, płaczę czy wzruszam się nadmiernie...
Przeważnie dotykają mnie sceny związane z poświęceniem, z różnorodnymi odmianami szlachetności oraz sceny rodzinne… ale to nie jest żelazna reguła.
Niektóre z tych fragmentów są patetyczne – chociaż sam patetyzm nigdy mnie nie porywał. Myślę, że potrzebuję pewnej mieszanki – fabularnego zaangażowania, empatii względem bohaterów i… hm, może jakiejś „wzniosłości”?
Dopiero gdy w magicznej proporcji zmieszają się powyższe ingrediencje – wtedy zaczyna mnie drapać w gardle, pociągam nosem, chlipię przez ułamek sekundy – a potem, w mgnieniu oka, na powrót się obiektywizuję, uspokajam. Jak gdyby nigdy nic.
W jednym ze swoich filmików Lev Yilmaz opisał, jak jego dziewczyna upiła się kiedyś i przepłakała scenę z „Imperium kontratakuje”, kiedy Chewbacca ratuje C3PO. Myślę, że takie wzruszenie jest całkiem możliwe. A może to sam Lev miał taką chwilę słabości – a potem przypisał ją fikcyjnej, nadwrażliwej niewieście…?
Jeżeli ktoś był (będzie) kiedyś ze mną w kinie – niech zwróci uwagę na ten odruch, który czasem mną zawłada. Siedzę niby spokojnie, nagle wydaję z siebie na wpół chrząknięcie, na współ jęk – zamykam mocno oczy (to ze wstydu) i niemal od razu powracam do naturalnej mimiki. Trzeba, doprawdy, arcydzieła i arcysceny – żebym pozostał w swoim wzruszeniu na dłużej niż sekundę… ale to również się zdarza – i takie przykłady wymienię dalej. Przykłady skrajne, więc (zapewne) dużo razy padnie „naj(…) w historii”.
Cała poniższa egzemplifikacja pochodzi z ostatniego miesiąca – jest świeżo zweryfikowana.
„Radio Days”
Zaczynam od szczytu. Kto mnie zna, ten wie, że „Złote czasy radia” uważam za dzieło ostatecznie doskonałe - za film, na którym kinematografia zaczyna się i kończy. Kino w ogóle wymyślono po to, żeby Allen mógł stworzyć to właśnie dzieło. Widziałem je (lekko licząc) kilkadziesiąt razy – i wciąż oglądam z niesłabnącym entuzjazmem.
A zatem… chlipię regularnie. Jeżeli jestem zmiękczony w jakiś sposób (alkohol?), jeżeli mam chwilę słabości – szloch nie ustaje – śmieję się przez łzy, albo płaczę, też przez łzy – zwłaszcza gdy w studni ginie dziewczynka... Trudno wymienić tu jakieś konkretne sceny, bo od pierwszego ujęcia – po ostatni napis – wciąż siedzę urzeczony. Kiedyś zdarzyło się, że puściłem ten film od jakiejś przypadkowej sceny, przelotnie sprawdzając czy działa płyta – skończyło się tak, że obejrzałem całość, do samego końca.
„Aliens”
Wiele osób zgadza się, że Cameron to niezły reżyser – jednak mało kto docenia jego talenty formalne. Wyssał warsztatowy miąższ z mlekiem matek (matki Scotta i matki Kubrick). Bez „Terminatora 2” kino wyglądałoby zupełnie inaczej, a bez „Głębi” nie byłoby photoshopowego szaleństwa. Co się tyczy drugiej części „Obcego” – warto zwrócić uwagę na montaż. To majstersztyk – w każdym calu. Nawet pierwszy dialog pomiędzy Ripley i Newt – kiedy w jednej przebitce zmienia się perspektywa – niby nic wielkiego, niby zwykły warsztat i sztampa – ale cieszy, i to bardzo.
Kolekcja rozbrajających mnie scen jest pokaźna:
(1) Ripley ciska słuchawkami, wyrywa się porucznikowi, siada za sterami wozu opancerzonego i przebija się nim do gniazda obcych. Szloch. Szkoda, że użyto w tej sekwencji idiotycznego postsynchronu – piszczących opon.
(2) W szybie wentylacyjnym Gorman i Vasquez wysadzają się w powietrze, ratując pozostałych („You always were an asshole, Gorman.”). Tutaj uwaga marginalna: czy to możliwe, że to właśnie szeregowa Vasquez ukonstytuowała gusta mojej chuci? Tak czy inaczej – szloch.
(3) Ripley każe Bishopowi wracać do wylęgarni, gdzie porwano Newt (“How much time? / 26 minutes! / We're not leaving! / We're not?”). Przeciągły szloch. Przy najbliższej okazji zwróć uwagę, Ewentualny Czytelniku, na to, jak w planie totalnym została przedstawiona baza, do której zmierza Ripley. Rzygające płomienie, dzikie pioruny, jądrowe wyładowania... Przy tym pejzażu Dantejskie kręgi piekieł prezentują się jak wyjątek z Brzechwy. Obrazek tysiąckroć przedobrzony, jednak znakomity.
Od tej chwili szlocham już właściwie nieprzerwanie – z drobnymi przerwami na regularny płacz: (a) przy pierwszej konfrontacji z królową, gdy otwiera się jedno z jaj, a Ripley przekrzywia głowę – i już wiadomo, że tamta krwiożercza, kosmiczna suka pożałuje; (b) kiedy zza rusztowania wyłania się kapsuła (przebitka na Bishopa za sterami); (c) wreszcie, co ostatecznie doprowadza mnie do lekkich dreszczy, największa, najważniejsza i najlepiej zagrana kwestia w historii kina: „Get away from her, you bitch!” (Państwo przed monitorami proszeni są o owację na stojąco – ja przyklęknąłem). Rzecz jest tak mocna, że oczy zwilgotniały mi nawet teraz, daleko od projekcji.
Ze scen patetycznych czy, jak kto woli, efekciarskich – rozpuszcza mnie również finał „Léona” – „It’s from Mathilda”. Nie słyszę już eksplozji – tylko „chlip, chlip, chlip…”.
Zabawne, ale nie przypominam sobie, żeby szlochał, oglądając Bruce’a Willisa – chociaż jest on (zdecydowanie) moim ulubionym aktorem i tworzy (zdecydowanie) moje ulubione postacie. Zresztą, jest to aktor koszmarnie niedoceniony. Czemu mnie nie wzrusza? Może wynika to z tego, że stary, dobry Bruce jest pomnikowy, symboliczny? Że jest uniwersalny? Ktoś mnie popchnie na ulicy – a ja wyobrażam sobie, jak delikwent oberwałby, gdyby gdzieś w pobliżu przechodził John McLane. A może wstydzę się płakać przy moim idolu? Ale Bruce to temat na osobne refleksje – może kiedyś skuszę się i na taki wpis…
Jeszcze dwa przykłady z gatunku sensacyjnego. (1) Pojedynki Mistrza Yody w „Ataku klonów” i „Zemście Sithów” – a właściwie te momenty, gdy Yoda pojawia się i ze swoich mikroskopijnych rozmiarów urasta nagle do skali tytana – szloch!; (2) druga część „Zabójczej broni”, gdy Riggs masakruje bandytę, wykrzykując nazwiska pomordowanych… Oj, tak!
Moje szlochy nie kończą się na eksplozjach i wystrzałach (chociaż uwielbiam je – i nie wstydzę się tego!). Zdarzają mi się wzruszenia „estetyczne”. Jeżeli coś jest zrobione dobrze, bardzo dobrze, jeżeli coś uwzniośla mnie („po Kantowsku”, że tak się wyrażę) – wtedy również zdarza mi się załkać delikatnie, ciekną mi drobne łezki i zaczynam retorycznie szeptać coś w rodzaju: „[nazwisko twórcy lub aktora], ty sukinsynu…” – albo zaczynam się śmiać, takim jakby teatralnym śmiechem, z zachwytu. Zdarza się. W taki stan wprowadza mnie na przykład Ingrid Bergman w scenie przesłuchania („Murder on the Orient Express”), albo Geoffrey Rush w „Blasku”. Właściwie takich wzruszeń jest sporo (trzy ćwierci twórczości Allena) – więc ciężko je teraz wszystkie wymienić...
Miewam „szlochy filozoficzne” – takie, które można by analizować. Przykład: „Johnny B. Goode” (nie „Johnny Be Good”, jak piszą niektórzy) w pierwszej części „Powrotu do przyszłości”. Ta sekwencja, niby komediowa, to mały hołd dla witalności muzyki i rock’n’rolla. Marty gra tę piosenkę w taki a nie inny sposób nie dlatego, żeby było zabawnie – ale dlatego, że przed chwilą odzyskał życie – a wraz z życiem uratował wszystko, co było dla niego najcenniejsze (w tym – rock’n’roll). Przyjmując pokrętną logikę filmu, można dojść do wniosku, że gdyby Marty został „wymazany z istnienia”, razem z nim wymazana zostałaby cała współczesna muzyka. To świetna, paradoksalna pętla, którą zakręcił Zemeckis – i chwała mu za to.
Ze śmiechu w kinie popłakałem się dwukrotnie.
„South Park: Bigger, Longer & Uncut”. Cartman rzucający kolejnymi bluźnierstwami (finałowe to „Barbra Streisand”), miotający energią w Saddama Husseina. Później w tym kilkunastosekundowym fragmencie dopatrzyłem się czterech popkulturowych nawiązań - może miało to coś wspólnego z moją euforią...
„Człowiek bez przeszłości” Kaurismakiego – oglądany na porannej, festiwalowej projekcji, w doborowym, studenckim towarzystwie. Nie jestem pewien, ale najprawdopodobniej ostatecznie rozłożył mnie dialog: „Jedno pytanie. Kto pana przysłał? / Armia Zbawienia”.
Słowami komisarza Przygody – „Starczy już na dzisiaj tego alibi”.
Myślę, że kiedyś wrócę do tego tematu. Nie wspomniałem jeszcze o wzruszeniach budzonych przez kino klasyczne. Nie wspomniałem też o szlochach miłosnych – a przecież do moich ulubionych gatunków zalicza się komedia romantyczna. Jestem ogromnie niemęski, wiem.
Wszystko to, to jest swego rodzaju ekshibicjonizm, nie da się ukryć – ale taki… no, przyjemny. Niech będzie, że kryje się we mnie emocjonalny negliżator. W dodatku – weekendowy.
Mam tylko nadzieję, że zamiast chłostać mnie za niskie gusta, przyłączysz się do mnie, Ewentualny Czytelniku. Jeżeli nie w konkretach - to przynajmniej w ogólnej refleksji. Skoro dotarłeś już tak daleko…
PS Życzę miłego weekendu – i zapraszam na wycieczkę do kina, na jakiś fajny film. Bo filmy w ogóle są fajne.
Inne tematy w dziale Kultura