Łódź, 9 V 2008
Dziś raczej nieweekendowo - dawka chałupniczej teorii.
Cóż, ilekroć wchodzi na ekrany nowy film Allena - tylekroć czuję się zobowiązany coś napisać. Starałem się, jak mogłem, żeby to coś miało w sobie Coś.
„Sen Kasandry" widziałem kilka razy, kilka miesięcy temu - w każdym razie na długo przed polską premierą. O samym filmie nie mam zamiaru pisać. Nie powinno się recenzować wielkich obrazów - dla ich misternej konstrukcji krzywdzące są nawet najmądrzejsze komentarze, najcelniejsze opisy i najdokładniejsze streszczenia. A zatem - spróbuję troszkę inaczej.
Dzieła Allena - i dawne, i nowe - wciąż wydają się napisane i wyreżyserowane z niespotykaną lekkością. Jest w tym zjawisku niepokojąca (dla twórców i krytyków) sprzeczność: połączenie esencjonalnych treści, form i emocji - z czymś, co wydaje się wręcz nonszalancją. Chociaż ujęcia, cięcia, aktorstwo, akordy w ścieżce dźwiękowej - wszystko jest jakby banalne, jakby zaimprowizowane - to współtworzy dzieło ścisłe i konkretne - poruszające w publiczności to, co najbardziej ludzkie, a zarazem najbardziej tajemnicze.
Czysty realizm - treść dzieła staje się tak „prawdziwa", że krzyżuje się z naszą (odbiorców) codziennością i rzeczywistością, aż zaprasza widza... a raczej - pożera go.
Kiedy mim stoi na scenie, wykonuje ruchy, gesty, grymasy - publiczność zaczyna (w jakimś sensie) widzieć ścianę, z którą zmaga się aktor. Innymi słowy - wszystko wskazuje na to, że bohater przedstawienia istotnie ma problem z jakąś przeszkodą. Odbiorca dostrzega ścianę i czuje wysiłek postaci - tylko i wyłącznie dlatego, że realistycznie odtworzono ludzkie działania.
Dzieło realistyczne jest dokładną kopią ludzkiego życia - na tyle dokładną, że elementy, jakich książka czy kino nie mogą odtworzyć, uzupełniają się same, gdzieś w głowie czy w sercu widza. Miłość i nienawiść wyrastają pomiędzy bohaterami na ekranie, podobnie jak przed mimem wyrósł niepokonywalny mur.
Bo jakimi innymi sposobami przy pomocy szkiełka i negatywu można osiągnąć „złudzenie metafizyczne", pobudzić jakąś empatię albo przynajmniej współczucie? Żadne Bergmanowe, Benuelowe, awangardowe, poetyckie, kontrkulturowe klaunady nie przynoszą tego efektu. Nie sprawdzają się: żaden trans, symbolizm, żadna psycho-artystyczna blaga...
Próbowałem, oglądałem, analizowałem - nic z tego. Pomiędzy dziełem a mną (odbiorcą) ciągnie się długa, interpretacyjna ścieżka - a kiedy już całą tę drogę pokonam, zapominam, że w ogóle miałem się wzruszyć czy nad czymś zastanowić... No, to jak przenieść w świat filmu (i sztuki w ogóle) ludzkie lęki, radości, szczęścia i podniety? Albo coś jeszcze dziwniejszego - idee.
Takich emocji i fenomenów nie można odtworzyć na taśmie, na papierze, w dźwiękach - nie można znaleźć dla nich substytutu czy metafory - ale można je ukraść z prawdziwego świata.
Realizm, który reprezentuje Woody Allen, angażuje nasze małe grzeszki (myślą, mową, uczynkiem, zaniedbaniem), nasze kłamstewka, nasze zdradki, nasze cierpiątka, nasze orgazmki, nasze szczęściątka... całą ludzką wartość i marność, całą tę naszą doczesną oprawę - i całą jej ponadczasową treść.
Jest to najistotniejsza jakość w dziełach Allena - to, jak wiele w nich człowieka. Filmy Woody'ego dają okazję do wnikliwego przyjrzenia się światu - poobserwowania innych ludzi i ich relacji, jakby były próbką pod obiektywem mikroskopu. „Husbands and Wives", „Radio Days" czy „Cassandra's Dream" są operacjami na otwartym sercu... właściwie, na sercu nie tylko otwartym, ale i metaforycznym - to dopiero Sztuka.
Inne tematy w dziale Kultura