Łódź, 12 III 2008
Chciałem więcej pisać o filmach - i nic z tego.
Z kilku względów powstają takie problemy. Przede wszystkim - trzeba niezmiernej szmiry, żebym się do niej zniechęcił podczas seansu w kinie. Sama obecność w kinie wprawia mnie w tak znakomity nastrój - że właściwie z trudem opanowuję zachwyt nad każdym szczegółem. Po prostu - lubię kino.
Dalej. Większość filmów, o których miałbym ochotę napisać - powstała ponad dwie dekady temu. Ostatnio często przypominam sobie różne ulubione okazy - „Murder on the Orient Express" Lumeta (podobno jedyna adaptacja zaakceptowana przez samą autorkę), „Straw Dogs" Peckipaha. Po raz setny obejrzałem całe mnóstwo pojedynczych diamentów - m.in. fatalny „Westworld", gdzie nie ma nic, prócz samego pomysłu i ołowianych oczu Yula Brynnera. Prawdę mówiąc, brakuje tam sceny podobnej zakończeniu „The Truman Show" - przejście za kulisy morderczego przedstawienia jest fatalnie zrealizowane - bohater nurkuje w jakiejś studzience, jak gdyby nigdy nic. W tym świetnym filmie zaniedbano właściwie wszystko, co można było zaniedbać - od fotografii, przez montaż, po muzykę i kostiumy (Brynner z brzuszkiem - oh, c'mon!) - o obsadzie nie wspominam (Richard Benjamin, chodzące nieszczęście).
Wciąż rozważam otwarcie cyklu recenzji poświęconych nieco starszym filmom. Ponieważ wychodzę z założenia, że „prawdziwa sztuka się nie starzeje" - z wielką chęcią zająłbym się z-re-recenzowaniem kilku obrazków. Przede wszystkim mógłbym popluć jadem na Wajdowskie „arcydzieła" (setna próba przekonania się do „Popiołu..." nie przyniosła pozytywnych efektów) - a poza tym miałbym szansę wyżyć się ze swoich, nazwijmy to, zawodowych frustracji.
Ostatnio próbę stworzenia podobnego cyklu podjął Robert Sienicki, tytułując swoją serię dosyć ohydnie: „Twoja stara pewnie to widziała". Szczerze mówiąc, S. to jedna z tych przykrych postaci, które odwalają kawał dobrej roboty (komiks filmowy, ładna witryna, zaangażowane recenzje), a z którymi w ogóle nie umiem się zgodzić.
Mój odbiór wygląda mniej-więcej tak. Sienicki pisze „Has wspaniale, co dziś zupełnie zostało zapomniane, operuje przestrzenią kadru" - a ja na to: „Has cholernie nudno kadrował". Sienicki pisał co prawda o „Pętli", a ja miałem na myśli „Pożegnania" (w każdym calu zrujnowana adaptacja) - jednak mój dialog z tekstami recenzenta zawsze przypomina powyższy schemat. Nie wiem - czemu. Z przekory?
Owszem, wolę pisać o rzeczach, które mi się nie podobają - kompleks Irzykowskiego? - ale mam w tym swój perfidny cel, by z narzekań wyprowadzać konstruktywne wnioski.
Wedle moich przekonań, Sztuka polega na myśleniu - a nie wymyślaniu. A zatem żadna wtórność czy akademickość nie są dla mnie zarzutem. Niemniej jednak, sztywne, dogmatyczne przestrzeganie reguł, to jeszcze nie jest Sztuka. Ja szukam Sztuki gdzieś pomiędzy akademią i awangardą, w niewąskiej przestrzeni, gdzie myśl rozsadza formę - a może raczej: poszerza ją. Doskonale widać to u Kubricka, u Munka, u Allena, u Mrożka, u Kafki, u Gałczyńskiego, u Szymborskiej etc. O Tarantino nie wspominam, bo on jest wręcz definicją takiej estetyki - podczas gdy jej dokładnym zaprzeczeniem pozostają twórczości Gombrowicza i Miłosza. Jeden rozdyma formę i liczy, że przybędzie od tego treści (nie przybywa) - drugi pielęgnuje treść, zapominając o formalnym nośniku (z „wiersza Miłosza" robi się „twierdzenie Miłosza"). Kolokwialnie rzecz ujmując: jeden jest błaznem, a drugi - nudziarzem.
Powyższe uświadomiłem sobie wcale nie na drodze teoretycznej refleksji (na takową jestem za głupi) - ale podczas poszukiwań jakiegoś wspólnego mianownika, który scalałby kolekcję moich ulubionych dzieł i juweniliów. Ostatecznie zrozumiałem, że na dzień dzisiejszy (to zawsze może się zmienić) najbardziej odpowiadają mi wytwory, które flirtują z formą, naginają konwencje, trawestują reguły - jednak nie negują tego dorobku. Nieznoszę tych, którzy traktują reguły ze śmiertelną powagą - albo hołdując im bezzasadnie (Wajda), albo przeciwstawiając się im ze świętym oburzeniem, rewolucyjnie (Trier). Obydwie postawy mnie śmieszą i rzadko (nieproporcjonalnie do wysiłków) wynika z nich coś dobrego - jeżeli w ogóle kiedyś. Zresztą, rzecz dotyczy nie tylko literatury, filmu, plastyki, teatru i muzyki - ale również filozofii, polityki, a bardzo często - niespodzianka! - informatyki.
PS Na deser zamieszczam materiał stymulujący - Zbigniew Cybulski i Ewa Wiśniewska w „Sam pośród miasta".
Konrad Eberhardt (spuśćmy zasłonę miłosierdzia na jego osobiste motywacje) napisał o tym filmie: „Mówiło się, że Cybulski swoim udziałem potrafi uratować niejeden mierny film. Jednak rola inżyniera (...) dowodzi, że nie zawsze mu się to udawało (...) na próżno poszczególnym epizodom filmu próbował nadać wartość i znaczenie."
Zabawne - do takich stwierdzeń można sprowadzić moje spostrzeżenia po seansie „Popiołu i diamentu".
Co się zaś tyczy „Samego pośród miasta" - nie naddawałby znaczeń, nie interpretowałbym zbyt głęboko - bo poniższy fragment to portret nieporadności: z jednej strony starzejący się facet, z drugiej strony - dziewica. Żadnych „wartości" nie trzeba „nadawać", bo wyszło świetnie. Cybulski wygląda trochę, jakby przypominał sobie konwencję kabaretową (chociaż Bim-Bom to była głównie pantomima), a Ewa Wiśniewska znakomicie łączy ogień z wodą - lekką grę z przyciężką, niezdarną pozą swojej bohaterki. Bo jest w tej konfrontacji, przede wszystkim, flirciarska mitomania, zabawa - bardzo płynnie odtworzona, naturalniej od niejednego współczesnego dialogu.
Inne tematy w dziale Kultura