Ameryka-Europa, Łódź, 11 X 2007
Dziś - niezmiernie chaotyczna szkatułka, zbiór notatek. Sześć dni z życia: New Jersey - Nowy Jork - Paryż - Warszawa - Łódź - Warszawa.
Piątek, New Jersey. Ostatnio pisałem o filmie „A Good Year" Scotta, przywołując ten obraz jako przykład arcydzieła kultury popularnej i sztuki w ogóle. Nieco później w nowojorskim „Village Voice" natrafiłem na artykuł o NYFF, gdzie p. Nathan Lee bardzo infantylnie zakpił sobie z reżysera:
„Sir Ridley Scott has lately mouthed off about the crap state of the art, which would be hilarious coming from the director of »A Good Year« and »Kingdom of Heaven« and »Hannibal« and »Gladiator« if he wasn't such an intolerably humorless git."
Czy to tylko snobizm, czy to poza, czy to faktyczna estetyka - czy bezmyślność? A może coś z czworga, ale we mnie? Dobre pytanie.
Niedziela. Wróciłem do Łodzi - do swojskiej ciasnoty popartej architektonicznym jazgotem. To jednak ukochana przeze mnie przestrzeń; nie tyle słodko-gorzka, co obdarzona własnym smakiem.
Przyzwyczajam się do polskich, codziennych, regularnych okoliczności, czynności, obowiązków - z niezwykłym trudem. Właściwie z bólem i drżeniem rąk. W domu zastałem niedziałający komputer, zepsute krzesło, odcięcie od internetu, obumarłą komórkę - a bagaż uniemożliwia normalne funkcjonowanie w pracowni. Czuję się zagubiony, nie na miejscu - to w mojej sytuacji normalne, ale niemniej irytujące. Mógłbym wykorzystać taką pustkę, rzucić wszystko w kąt, zająć się sprawami najpilniejszymi - ale drobne niedogodności wszystko przekreślają - i siłą rzeczy zostaję zmuszony do konfrontacji z chmarą imponderabiliów.
Człowiek może przejść całe góry, ale z kamyczkiem w bucie nie zrobi nawet kroku. Tania sentencja własnej produkcji - dobra na status w Gadu-Gadu.
Poniedziałek, rano. Włączyłem telewizor - ale nie w ramach tępego odruchu, tylko dla rozgrzania umysłu, przede wszystkim na gruncie polszczyzny. Na ekranie pojawił się zawadiacko zaczasany Kobiela ze srogim obliczem. „Eroica" Munka - część druga, „Ostinato - Lugubre". To dobry znak - bo rzecz należy do najsmakowitszych fragmentów kinematografii. Momentalnie wsiąkłem w film, aż zapomniałem o wszystkim - zastygłem w połowie ruchu, kucając pomiędzy rogrzebaną na ziemi pościelą a zrzędzącą drukarką. Straciłem poczucie czasu, aż zdrętwiałem, paląc papierosa w swojej idiotycznej pozie - popijając kwaśną, zimną, czarną kawą. Było w tym coś magicznego - w tym jak pożarłem te kilka scen - pewnego dnia, o paranku, przypadkiem, w sztruksach i niedbale narzuconym golfie. Wybitny film - teraz zastanawiam się, czy jest sens oglądać „Katyń"...
Środa. „The Twilight Zone" rzutuje na mój życiorys - inaczej nie można wytłumaczyć tego, co dzieje się wokół mnie - ze mną. Dzień po dniu mnożą się dziwaczne okoliczności i zobowiązania, nie mam sił pisać rozważnie, brakuje mi energii - przede wszystkim intelektualnej.
Z rana pojechałem do Warszawy. Oddelegowano mnie tam na szkolenie z zakresu lichwy hipotecznej, rzecz odbyła się w centrali specjalistycznego banku. Wycieczka do stolicy, jeden dzień w puszkach PKP i MZK - i w tych śmiesznych biurach, tekturowych labiryntach wyściełanych popielatą wykładziną. Krawaty, szum klimatyzacji, jarzeniówki - i ściany z dykty, które odgradzają ciasne klitki analityków, księgowych, techników. „Przestrzeń bezosobowa", Kafkowskie strychy w wersji limbo. Brrr...
Warszawa ciągle taka sama - ma sporo uroku, ale też wiele ohydnych fragmentów. Lubię warszawską przestronność, szerokości warszawskie: szerokie aleje, szerokie chodniki, szerokie place. „Złote Tarasy" są zbyt ciasne, zbyt skomplikowane - lepiej pasowałyby do Łodzi; mogłyby powstać w miejsce „Manufaktury", jej główna hala psuje całą koncepcję. A przecież „to jest bardzo dobra koncepcja".
PS Z góry przepraszam za niedogoności i lapsusy - ortograficzne, stylistyczne, interpunkcyjne. „Oj, coś leniwa głowa mi się kiwa..."
Inne tematy w dziale Kultura