Nowy Jork, 27 X 2007
Powracam do zasadniczej kwestii – co napisać o Nowym Jorku?
Dla mnie to przeżycie prywatne, intymnie – być w tym mieście. Nie – „zwiedzać je”, bo to nuda i sztampa – ale „doświadczać go”, zaglądać w jego najbardziej powszednie zakamarki.
W Central Parku z trawników wyrastają skały, całkiem nagie, jak dzikie. Przestrzeń jest pełna jakby lasów, ale też urokliwych mostów, misternie wybudowanych, przerzuconych nad potokami – i trawiastych, żyznych połaci, i chodników, i stawów, i trotuarów, i ścieżek przecinających drobne, zdezorganizowane ogrody, które nie mają ani końca, ani początku. Na północy przypomina to Planty czy Zdrowie, na zachodzie Park na Skarpie czy Julianowski – ale wszystko składa się w szkatułkę, jedyną w swoim rodzaju... W korytarzach metra jest zaduch, półmrok, zakrzepły kurz i ciężkie, gorące powietrze – stojąc na peronie jest się otoczonym kondygnacjami, wszędzie biegną brudne, toporne tory, wagony grzmocą po nich brutalnie, a perspektywę przecinają grube, stalowe kolumny. Metro znajduje się w obskurnych podziemiach, wąskich, ohydnych, aż chce się tam leźć. Westside składa się z setki ulic. Miasto przy szczycie Manhattanu to nie tylko szosy między wieżowcami, ale i małe alejki, jak te gdańskie, które biegną w górę i w dół, wiją się, wbrew architektonicznej idei – i często jeszcze pozostały na nich kocie łby, brązowa, XIX-wieczna kostka. Ze wschodniego brzegu rzeki Hudson Statua Wolności jest malutka na pół kciuka. Greenwich Village przypomina jesienny Wrocław, a na chodnikach Eastside, po dziesięciu Latynosów kibicuje jednej grze domina, której uczestnicy uderzają gniewnie kośćmi, pokrzykując po hiszpańsku, po portugalsku... Kiedy jedzie się z Brooklynu, tunelem pod East River, w całym pociągu nie znajdzie się jedna anglojęzyczna gazeta – wszędzie chińskie, arabskie, rosyjskie czcionki. W nowojorskim antykwariacie ot, tak, leży książka „The Unpublished Lenny Bruce”, i oryginalny, winylowy singiel z „Rubber Soul”, sprzedawca przypomina Guy’a Pattersona z „That Thing You Do”.
A gdyby się upić na 108. ulicy – to też byłoby bosko... Będę się tym cieszył szczerze i zwyczajnie jak dziecko, a nawet jeszcze naiwniej. Będę się cieszył, niezależnie od tego, jak bardzo nie umiem „bycia w Nowym Jorku” opisać. Ilość emocji i spostrzeżeń wymagałaby regularnej, pisarskiej medytacji – ale gdzie tu czas, kiedy tylko siłuję się z przestrzenią.
Publikuję taki strumień trochę bardzo wbrew sobie – w głębi duszy przepraszając Ewentualnego Czytelnika.
PS Być może jedyne, co powinienem napisać, to prosty cytat? Znów z Turnaua.
”A teraz mówię: nie wiem.
Nie powiem wam, bo nie wiem.
Nie wiem jak było w Nowym Jorku.
Lecz mówię wam: pojedźcie.
Postójcie. I posiedźcie.
Bo nie warto nie być w Nowym Jorku.”
Inne tematy w dziale Kultura