Myrtle Beach, 15 IX 2007
Karolina odsłania swe urokliwe zakamarki, kusi mnie, flirtuje. Karolina Południowa ma się rozumieć.
Zanim powrócę do swych kinematograficznych wynurzeń - postanowiłem zawczasu (tudzież „rychło w czas!") zwrócić honor Myrtle Beach - okolicy, o której wysmarowałem wiele nieprzyjemnych słów.
Chciałem znaleźć zakład fryzjerski: rzecz brzmi błaho, tymczasem w warunkach Myrtle Beach okazała się nielada wyzwaniem. Poszedłem daleko na północ miasteczka. Rzadko zaglądam w te rejony, do tej pory bywałem w nich przejazem i przypadkiem - a szkoda. W okolicy trzydziestej alei (30th Ave. N.) Myrtle Beach łagodnieje. „Łagodnieje" to mało powiedziane, to arcyeufemizm. Na północy Myrtle Beach jest rezerwatem „złotej ery", scenografią z „Driving Miss Daisy". Ostatecznie moja misja zamieniła się w relaksującą przechadzkę pozbawioną celu. Kto by pomyślał, że kilka mil od takiego piekła natrafię na taki raj? Drobne uliczki zadaszone zielenią, pełne urokliwych domostw; spokojne przestrzenie; pracownik szlauchem obmywa ściany jakiejś siedziby; parterowy motel i wysypane żwirkiem podwórze. Zupełnie inna atmosfera, rozprężająca... W takiej scenerii kategoria „sprawy naglące" wywołuje pobłażliwy uśmiech. Podobnie jest na zachodzie MB, w okolicach alejek pokroju Dunbar St. i wszędzie indziej, gdzie tubylcy przeważają nad przyjezdnymi - a także wszędzie, gdzie nie rozpowszechniły się kilkudziesięciopiętrowe hotele, sklepy, sklepiki, lodziarnie, atrakcje, piwiarnie... szkoda, że odseparowane są jedynie wąskie enklawy - chciałbym zamieszkać w jednej z nich, wczuć się w nią, poddać się temu rytmowi... ale to nie możliwe, nie w Myrtle Beach. Kilkaset kroków w niewłaściwym kierunku i całą sielankę szlag trafia - okazuje się, że była fatamorganą wakacyjnej pustyni...
Wyjeżdżam w środę. Ewakuacji nie odwołam - choćby rozpościerano przede mną elizejskie krajobrazy obsypane tęczą kwiatostanów. Od początku mam świadomość, że tylko liznąłem Karoliny Południowej, liznąłem ją w ten najmniej atrakcyjny fragment. Nie żałuję. Życie nie jest takie krótkie, na podróże zawsze znajdzie się czas. Ostatni kwartał był na wpół traumatycznym przeżyciem, to prawda - ale nie opuszczam Myrtle Beach na tarczy, pod żadnym względem. Byle nie powtórzyć tego doświadczenia w przyszłości - to byłoby już niezdrowe, niepotrzebne.
postscriptum, 16 IX 2007
Z ostatniej chwili. Zakończyła się ceremonia Emmy Awards.
Rozczarowałem się, przewidywalnie. Oczywiście, część nominowanych dzieł jest mi zupełnie obca, część znam słabo - jednak podejrzewam, że w tym wypadku dokładna wiedza mogłaby wyostrzyć gorycz...
Na pewno wyróżnienia należały się Julii Louis-Dreyfus za „The New Adventures of Old Christine", Tony'emu Shalhoubowi („Monk"), Hughowi Laurie („House M.D.") i Steve'owi Carellowi („The Office"). Co się tyczy samego „The Office" - chyba już bezpowrotnie straciło szansę na jakiekolwiek laury. Trzeci sezon miał mnóstwo wad, marniał z odcinka na odcinek - za rok nominacji może już nie być... Tymczasem jeszcze do niedawna był to serial świetnie skomponowany, perfekcyjnie wykonany - znacznie precyzyjniej od brytyjskiego oryginału - pełny inteligentnych detali. „The Office" otrzymało jedną, marną statuetkę - za bohaterską walkę na froncie poprawności politycznej (epizod „Gay Witch Hunt", scenariusz).
Na marginesie. Polit-poprawność przybiera zabawne formy. Ludność Hollywood onanizuje się swą hipertolerancją, czci 30-lecie miniserialu „Roots" - wybrzmiewają patetyczne mowy, płyną afroamerykańskie łzy - a wystarczy zerknąć w stronę producentów, scenarzystów, reżyserów - same Blade Twarze. Hmm...
Dziwne wybory, toporna ostentacja - wszystko to przypomniało mi wypowiedź Billa Cosby'ego. Podczas pewnej uroczystości, zapowiadając Phylicię Rashad, Bill wygłosił piękny hołd - przemówienie zwieńczone taką oto pointą:
„Myśląc o tym, że Phylicia nie otrzymała za swoją pracę żadnych nagród... Myśląc o tym, zrozumiałem, że ona takich rzeczy nie potrzebuje."
Inne tematy w dziale Kultura