Myrtle Beach, 7 IX 2007
Myrtle Beach wyludnia się i przerzedza. Wraz z nadmiernym kolorytem znikł tłok i hałas – a gdy kurz opadł, a zgliszcza sprzątnięto, odsłoniła się przestrzeń wypoczynku. Nieco statyczna, nieco banalna – ale spokojna. Oddycham z ulgą, rozprostowuję kości i mózg. Cóż, sprawa jest względna, czasem dryfuję. Czytam, poddaję się nocnemu maratonowi „The Twilight Zone”, by potem znów o Kaurismakim, a później znowu czytać...
Prof. Tarantoga (a może jego kuzyn?) czytał prasę z tygodniowym opóźnieniem, a świeże gazety rzucał w kąt, żeby się odleżały. Taki zwyczaj ma swoje zalety, pozwala zaoszczędzić nerwy i atrament. Sam uczyniłem podobnie i dziś mogę o wielu wydarzeniach napisać bez zacięcia i stylistycznych jąkań.
Nie poruszyła mnie śmierć dwóch „mistrzów”: Bergmana i Antonioniego. Krytycy natychmiast szczegółowo opisali nowopowstałą cezurę, perorowali z przejęciem i wzruszeniem, pełni głębokich refleksji. Powiedzmy sobie szczerze: Bergmanowska poetyka jest nadęta, pretensjonalna i ciężkostrawna. Filmy te za pomocą przesadnej, wydumanej (a czasem – tandetnej) symboliki rodzą potężny snobizm. Są to dzieła znakomite – ale czemu na siłę nazywa się je „niedoścignionymi wzorami” (wzorami – czego?). Zahermetyzowana psycho-filozofia w filmowej oprawie – tworzenie takich obrazów jest rzadką umiejętnością, ale czy aż tak cenną? Twórczość Bergmana przypomina sowiecką walutę – papier, którego wartość jest aż nazbyt umowna, gwarantowana widzimisię szarych eminencji. Gdyby nie krytycy, snobizm i kaprysy filozofii – kim byłby Bergman? Na jakim parytecie opiera się jakość jego dzieł?
Antonioni – dla mnie pozostanie on twórcą obcym. W każdym dziele szukam elementów konstruktywnych – kreacji, kompensaty czy faktografii, zabawy przaśnej czy intelektualnej, takich też prowokacji – tymczasem Michelangelo uprawiał „sztukę” całkiem odwrotną.
Tadeusz Sobolewski: „Filmy Antonioniego zaczynają się jak melodramaty lub kryminały, ale akcja stopniowo wygasa. Kulminacją staje się coś pomiędzy wydarzeniami: pustka po człowieku, pustka po uczuciu, które wygasło, pustka po jakimś świecie. Może pustka po Bogu?” Ileż pustek może zdzierżyć widz? „Po kapustce taka pustka” – chciałoby się zanucić głosem Krafftówny. Czemu w masochistycznej redukcji, jaką uprawiał Antonioni, dopatrywać się skomplikowanych znaczeń lub wyższych wartości? I czemu znów pędzić na oślep z frazesami, że niby „kapitalistyczny” „świat” „pozbawiony jest” „uczuć” – podczas gdy gołym okiem widać, że problemem współczesności jest sytuacja odwotna: nadmiar namiętności i pokus? Czy ta nieszczęsna „pustka” miałaby pełnić funkcję podobną do Norwidowskich pauz? Ale jak?
Owszem, popełniam zawodowe samobójstwo. Sikam pod pomniki mistrzów niczym rozwydrzony bękart... taki już jest ten Nowak, aż szkoda nań patrzeć. Być może potrzebny mi jakiś inteligencki egzorcyzm? Może ten z Mrożka? Zaintonuję: „Święta Krytyko, módl się za nami...”
Inne tematy w dziale Kultura