Myrtle Beach, 3 IX 2007
W Myrtle Beach mija długi weekend - w poniedziałek amerykańskie święto pracy. Dziś sobota. Do Atlantyckiego Świnoujścia w Karolinie Południowej zjeżdżają całe masy, w nieprzebranych ilościach. Akompaniują sobie hukiem silników i krzykiem. Takie okoliczności rodzą we mnie mordercze instynkta, przy których „Falling Down" Schumahera jawi się adaptacją Orzeszkowej. Proustowska pokusa zamknięcia się w korkowym pokoju, zahermetyzowania się na amen, nie sięgania na zewnątrz niczym oprócz myśli. Bo każdy kontakt z mediami to śmiertelna dawka pychy i prostactwa - wyjście na spacer, to nie żaden odpoczynek, tylko raban, półzwierzęce ryki, rżnięcie tandetnych brzmień, pandemonium wrzaskliwego debilizmu. Gwałt przez ucho.
Wykosztowałem się na importowany alkohol - ale to tylko wybieg. Powinienem znacznie lepiej sobie radzić - wzmocnić psychikę... Tymczasem zaglądam do wysokiego Heinekena łapczywie jak rasowy alkoholik.
Wstawiony - hierarchizuję swoje nienawiści. Na trzecim miejscu - motocykle. Na drugim - wyjące, przerośnięte szczylostwo. Trzydziestoparoletnie młokosy - brrrr... Na pierwszym - tłuści przybysze, dla których bezmyślna stagnacja zdaje się być jedyną znaną formą wypoczynku. Pół-martwi osobnicy wylegają na chodnik z krzesełkami, patrząc na przejeżdżające samochody tak leniwie, że ledwie przy tym oddychają - nie odzywają się, milczą, tylko wodzą pustymi wzrokiem...

Mija noc, cały dzień... Niedziela - epicentrum toksycznego wypoczynku. Wszystko się trzęsie, wszędzie ludzie - tłoczą się w niehigienicznych ilościach, drepczą pokracznie. Atlantyk faluje nadpobudliwie - Neptun też się wściekł?
Próbowałem przeglądać artykuły znalezione w prasie, wysmażyć jakieś istotne ad vocem - jednak dusi mnie stan pięknie streszczony przez Koterskiego - „nawet sportu w gazecie nie zrozumiem". Wakacyjny hałas zawsze mnie irytował, podobnie jak wszelkie tłumy - o tłoku nie wspominając. Jest to jakaś Freudowska podbudowa dla mojej niechęci wobec demokracji - ale nie tłumaczy intelektualnej atrofii, która pojawia się znikąd i wpędza mnie w nerwowy rozstrój. „Mamo, ja tu ginę" - jęczę pod nosem. Biorę głęboki wdech, chwytam papierosy. W pokoju zamontowano alarm przeciwpożarowy - palić muszę na zewnątrz. Ale na zewnątrz już są - Oni. Cała horda przewala się Ocean Blvd. z południa na północ i z powrotem. Zapalam camela i patrzę na to jakby obojętnie... ale powoli wyrasta ze mnie szowinista, europejski ksenofob. Jak łatwo popaść w ten ohydny, zgubny euro-snobizm, kiedy wokół panoszy się amerykańskie pijaństwo, istne uosobienie stereotypu. Chciałoby się całym Stanom urządzić mieszczańską konkwistę. A wszystko przez tę opaczną mieścinę, gdzie cisnął mną Los-żartowniś - w wakacyjne piekło. Jak ja nienawidzę hałaśliwych mechanizmów - krztuszących się, pierdzących Harley'ów; wyjących bez celu silników... te gigantyczne litraże, które marnotrawią tyle energii... przecież ci wszyscy ludzie nigdzie nie jadą... to jest koszmarne marnotrawstwo, tak ostentacyjne, tak przykre - i tak chamskie, nachalne.
A kilkaset mil stąd - prerie i metropolie. Koncerty, kina, architektura, gastronomia - niezliczone treści w niezliczonych formach. I prawdziwa ludność - tak różna od tego odsiewu, który dominuje w retorcie Myrtle Beach.
Jeszcze trzy tygodnie, dwa tygodnie - i wystrzelę jak elektron w stronę przeciwległego biegunu, prosto do New Jersey i Nowego Jorku. Jeszcze dwa tygodnie, kiedy główną atrakacją pozostaną fikuśne frytki z Arby's - dwa tygodnie chowania się w enklawie Starbucksa, dwa tygodnie podkradania się na wyludnioną o poranku plażę i uciekania z niej, zanim wylegną tłumy. Dwa tygodnie pociesznej uciechy z palm i wypatrywania pelikanów.
Zresztą, prawdodpobnie za kilka dni Myrtle Beach zamieni się w bezludny zakątek - może wtedy poczuję cień jakiegoś żalu czy sentymentu... ale póki co - ogon pod siebie, zacisnąć szczęki, powieki i pięści. Czekam.
Dzisiejsza galeria nosi tytuł „Fikuśne frytki z Arby's".


Inne tematy w dziale Kultura