Myrtle Beach, 24 VIII 2007
"Słyszałeś moją samokrytykę? Genialna, nie?"
Pytanie - czemu nie umieszczam wpisów regularnie, co kilka dni? Piszę przecież, stukam codziennie przynajmniej kwadrans... jednak nie publikuję. Nie czuję się na siłach, by zamykać w akapity i drobne teksty wszystko to, co chciałbym przekazać. Tak też stało się ostatnio - gdy w mój kanał wpuściłem porcję streszczeń. Miały one tę podstawową wadę, że ich suma nijak miała się do istotnych wrażeń, małych radości, satysfakcji i ogólnego zadowolenia związanych z pobytem w Ameryce. Zamiast streszczenia uczyniłem skrót - serię cięć, która wypaczyła właściwy sens mojego pisania...
Od razu zaznaczyłem, że przefiltrowanie i uporządkowanie myśli nie jest łatwe - zwłaszcza w przypadku niezgrabnej i nieudanej konfrontacji z różnorodnym bogactwem USA...
Właściwie - czy w ogóle doświadczam Ameryki? Siedzę uwiązany prowincji w ubogiej części Południa, otoczony roślinnością z obecego mi klimatu. Mieszkam w motelu, w centrum nadmorskiej mieściny należącej do znienawidzonego przeze mnie rodzaju - rodzaju rozrywkowych, wakacyjnych wiosek, które w sezonie zapełniają się po brzegi bezosobowym, mozajkowym aż bezbarwnym tłumem. Cała moja "Ameryka" sprowadza się do garstki detali, które odróżniają wieś w Karolinie Południowej od Władysławowa czy Dźwirzyna. Taka "Ameryka" to szeroka droga, juka na trawniku, lody o smaku cookies-and-cream, powszedniejący widok Murzyna - to wszystko. Poza tym nuda - tak statyczna jak letarg, zawieszona w gęstym od wilgoci powietrzu. Brakuje tu dynamiki USA - nie odczuwam tętna wielkich miast, ani też przygodnej tułaczki czy choćby podróży, kalejdoskopu perspektyw za oknem rozpędzonego Dudge'a. Nie mam też kontaktu z prawdziwym Południem, tym mitogennym - z westernem, zaoceaniczną odmianą sielanki, z ichnim stepem.
Dodatkowo - regularnie przechodzę "kryzys tożsamości" związany z naturą swych publikacji - wciąż poszukuję dla nich formy - i jej nie znajduję. Wciąż rzecz dotyczy po trosze istotnych problemów, po trosze zgrzytów i szmerów, po trosze doświadczeń natury bardziej refleksyjnej, po trosze impresji, po trosze konfrontacji z wydarzeniami codziennymi, po trosze natomiast rozlewa się na informacje nadchodzące ze stron ojczystych... Tak, jestem w Stanach - i tak, chcę tu być, zawsze chciałem, i samą Ameryką nie rozczarowuję się w żadnej mierze. Niemniej jednak irytuje mnie to, że trafiłem na margines USA, na ich przycięty ogon - zamiast bezustannie bogacić się na każdym kroku, szwędam się po nijakich ulicach w nijakiej okolicy, po trotuarze pełnym mikro-rozrywek, po jarmarku XXI stulecia - wystruganym z kiczu, tombaku i tandety. Na pytanie - co wiedziałem w Ameryce, na dzień dzisiejszy szczerze mogę sobie odpowiedzieć, że - gówno. Staram się przeprowadzić jakąś indukcję, skonstruować ze swych obserwacji solidny opis - choćby nawet opis tego eklektycznego odpustu, który wczasowicze konsumują z tak dziwnym upodobaniem... nie ma to jednak większego sensu, bo tekst taki tyczyłby się nie Stanów, ale zjawiska znacznie szerszego - ahistorycznego i sięgającego daleko poza granice USA - opis taki mógłbym sporządzić, na krok nie ruszając się z łódzkiego Teofilowa. Wpisy moje są przez to wszystko duszne - jak i ja się duszę. Przeprawiłem się przez Ocean, by pożywkę dla myśli pobierać z telewizora i ściągać z Internetu... tak nie powinno być.
PS Zauważyłem, że wpisy na "salon24" nazywają się właściwie "notatkami"... i słusznie - od dziś będzie krócej a częściej. Zapraszam do "spisu treści' (po prawej stronie). Byle nie pod siebie.
Inne tematy w dziale Kultura