Myrtle Beach, VII 2007
Długo nie pisałem (a właściwie: nie publikowałem) - na czas jakiś straciwszy dostęp do laptopa i polskojęzycznego oprogramowania. Tutejsze komputery są nieprzystosowane do słowiańskiego alfabetu - a nie wyobrażam sobie publikacji dokonywanych bez kreseczek, kropeczek i ogonków. Te ostatnie zwane są czasem "języczkami". Jak można pisać w ojczystym dialekcie, gdy jest się pozbawionym czegoś godnego tak pikanteryjnej terminologii?
Odzyskawszy język z języczkami włącznie, wznawiam nurt tutejszego kanału. Hucznie, na bogato.
W Polsce katuję się informacjami z różnorakich źródeł - w USA do tej pory ograniczam się do "Rolling Stone", "New York Times" i CNN. Wszystkie te media są bardzo interesujące, głównie ze względu na swój protestancko-dekadencko-kapitalistyczny punkt widzenia - ale o tym innym razem. Po kilku tygodniach bez żadnych wiadomości z Polski dziś spędziłem w Internecie trzy bite godziny, przysysając się do kolejnych stron, racząc się lekturą... czego popadnie, byle napisanego po polsku.
Na portalu "Wyborczej" znalazłem krótką wzmiankę o śmierci (samobójstwo? złoty strzał?) Mirosława Nahacza. Cóż, nigdy nie byłem wielbicielem jego twórczości - wręcz przeciwnie, pochodzi ona z obcego mi nurtu, jest pomieszaniem maruderii, naturalizmu, oniryzmu i uwznioślania naiwnych, młodocianych zdziwień. Tym niemniej Nahacza miałem nadzieję kiedyś spotkać, zamienić z nim kilka słów - żeby lepiej zrozumieć mechanizm, jakim rządzi się jego twórczość. Ten mechanizm wydaje mi się ubogim potomkiem "hłaskoidów" (termin A. Osieckiej). Piękni dwudziestoletni, których maszyny pisarskie produkowały zgrzyty, jęki i piski, nie służąc przy tym żadnym celom nadrzędnym. Jednak nie musiały takim służyć - raban, jakiego dokonywali "hłaskoidzi", sam układał się w charakterystyczną poetykę. Na podobnej zasadzie "lubiło się" Nahacza - choćby ze względu na znaczenie, jakie nadał pokoleniu (wraz z nudziarą Masłowską). Poza tym miał zadatki na mistrza wartkich akapitów, które uprawiał znacznie lżej od swojej koleżanki.
Kiedyś J. chciał przeprowadzać z Mirkiem wywiad - nie udało mu się złapać z twórcą kontaktu, więc napisał reportaż o samych próbach. Teraz, kiedy Nahacz odszedł, łatwo doszukać się w tej historyjce nienaumyślnego sensu.
Chcąc, nie chcąc - Nahacza należy nazwać pionierem, jednym z pierwszych "naszych", którym się udało. Może i był to sukces sztucznie dmuchany przez "Wyborczą", napędzany swoistym snobizmem czytelników - ale było to jakieś wydarzenie. Teraz wszelkie lole, bomble i bociany zamienią się w skamieliny, które można krytykować tylko na sucho, teoretycznie, od zewnątrz - a to już jest wcale niezabawne...
Być może piszę tu w nieodpowiednim tonie i nie na miejscu. Ale szczerze.
W skali bardziej ogólnej, ogólnokrajowej: żadnych wyraźnych zmian nie widzę, nic wielkiego się nie wydarzyło (przynajmniej takie mam wrażenie). Tragedia pielgrzymów w okolicy Grenoble to, naturalnie, bardzo przykra informacja. Tym bardziej przykre są interesowne i cyniczne komentarze w kwestii kolejnej "żałoby narodowej", jaką zarządzono. Trafiłem przypadkiem na stronę portalu Interia, gdzie pewien dziennikarzyna pastwił się nad premierem (pismak myśli pewnie, że to takie fajnoliberalne). Spływa to po mnie jak woda po (nomen omen) kaczce. Ani mi po drodze z PiS, ani też z ludźmi negującymi ideę żałoby (jako-tako opisał jej nieadekwatność R. Ziemkiewicz, jednak też nie wiadomo - po co). Postaram się zamieścić tu nieco szersze ad vocem w tej sprawie - chwilowo jednak poświęcę się nadrobieniu ważniejszych zaległości. Poniżej: kolekcja odręcznych zapisków, które sporządziłem w ostatnim miesiącu. Niech idą w kanał, na zdrowie.
Cóż, moje "pamiętnikarstwo" zwykle utyka i kuśtyka. Czynię mnóstwo notatek, ale obracają się one przeciw mnie: narastają, pęcznieją, zaczynają krzyżować się, piętrzyć - aż wreszcie porzucam te papiery, zniechęcony do czynienia jakichkolwiek streszczeń. Tym razem jednak zawziąłem się i obiecałem sobie, że będzie inaczej - wszakże internetowy "kanał" miał być bodźcem na rzecz przeciwdziałania mojej dezorganizacji (czy też hiperorganizacji).
Odkąd przybyłem do Stanów, stale kotłują się we mnie myśli, odczucia, emocje - i wciąż próbuję je wszystkie usystematyzować. Okazuje się, że nie jest to rzecz prosta. Czemu? Po długich rozważaniach doszedłem do wniosku, że w Polaku żyją dwa mentalne bazyliszki. Obydwa te potwory szczery ogląd "wielkiego" świata zamieniają w bezwartościowy zez.
Pierwszym z bazyliszków jest klient sieci Pewex - z lekka (lub dogłębnie) zaczadzony Zachodem, spragniony zachodniej kultury i podaży. Pacjent ten poszukuje w eskapadzie do USA dreszczyka konsumpcyjnej emocji, za wszelką cenę (świadomie czy nie) pragnie liznąć amerykańskiego snu. Łatwo swoim apetytem dławi się, szybko syci lub rozczarowuje, czasem osłabia go kosmopolityczna niestrawność.
Drugim stworkiem, trwale przyssanym do polskiego umysłu, jest poczciwy Kargul. Kargul to stworzenie płytko dosyć potraktowane w działach Gombrowicza, dogłębnie zbadane przez Dygata, a znakomicie sportretowane u Mrożka. Kargul to chłopska postać z "Emigrantów" - człowiek, który godzinami kontempluje egzotyczne imponderabilia, wystaje na dworcach z nędznym kikutem peta w dłoni; człowiek, który nad refleksje przedkłada zbiór pojedynczych spostrzeżeń. Taki właśnie Kargul siedzi we mnie i trąca moje palce, bym wyliczył, jak wstrętnie wodniste jest piwo Bud Light; jak miła w posmaku jest waniliowa Coca-Cola; jak długo barowałem się z prysznicem, zanim zrozumiałem, że amerykańską hydrauliką rządzi paradygmat kręcenia kurkami "do wewnątrz" - "do zewnątrz" (zamiast europejskiego "prawo" - "lewo").
Dla dobra mojego "kanału" obydwa powyżej opisane gremliny muszę jakoś unieszkodliwić - w przeciwnym razie szlag trafi tutejszą merytorykę, a cała treść rozpuści się w oceanie marginaliów. Zrobię, co w mojej mocy. Tyle mogę obiecać.
Może i całe życie spędzę na pieszczeniu swoich natręctw - jednak czuję się odpowiedzialny za produkty własnego rozumu. Jedną z najdotkliwyszch bolączek, jakie odczuwam w kontakcie z codziennym światem, jest awersja do dwóch słów (z mojego punktu widzenia: ohydnych). Pierwsze z nich to "oświata"; drugie - "wykształcenie". Pierwszy twór zadomowił się w poszczyźnie, a irytujące jest w nim głównie to, w jaki sposób urzędnicy wykorzystują jego semantykę i ciężar gatunkowy. Tym niemniej drugie słowo ("wykształcenie") pozostaje dla mnie wielkim chałstem goryczy - łykiem, którego niepodobna ani skonsumować, ani tolerować. Dostatecznie obrzydliwy jest koncept formatowania młodego umysłu: przykrawania go, gdzie odstaje; ugniatania zbyt bujnych części - standardyzacja myśl i poglądów; również na drodze nadymania słabych inteligencji. Jednak za "kształceniem" kryje się coś więcej niż tylko żeź intelektu - a jest to element wychowawczy. To on właśnie najsilniej wpija się w moją percepcję i piecze mnie, gniecie, dopóki otwarcie nie sprzeciwię się słowu "wykształcenie" (najczęściej wzbudzając w towarzystwie konsternację lub politowanie).
Ze względu na opisane powyżej zjawisko, nigdy nie lubiłem powiedzenia "podróże kształcą". Nie jestem pewien źródeł tej sentencji (nie brzmi ona staropolsko) i do niedawna starałem się jej unikać. Teraz jednak stwierdzam dobitnie i w oparciu o szeroką autopsję: podróże, istotnie, kształcą. Uczą - owszem; ale kształcą przede wszystkim. Podróżnik, czyniąc swoją powinność, zostaje zbombardowany bodźcami. Ten zmasowany atak realizmu prowadzi do przeszeregowania horyzontów, wyostrzenia systemu wartości i wyklarowania priorytetów. Wszystko to przebiega płynnie i jest zjawiskiem niezwykle cennym.
Obecność dolara w kieszeni, namacalna ontologia amerykańskiej waluty - oto zagadkowa przyjemność. Pewien jestem, że z ubiegiem lat (miesięcy?) powszednieje - jednak dla kogoś, kto wychował się w Polsce lat 80. i 90. - Polsce He-Mana i Lego - dla kogoś takiego termin "dolar" brzmi jak zaklęcie, a wszelkie "dime", "nickle" i "quarter" to już dystynkcje czarnoksięskich wtajemniczeń. Musi być w tym pokrótkim obrazku ziarno regularnej prawdy o polskich, młodych generacjach, skoro sam przez długie lata byłem przekonany, że "Modlitwa Barnaby" z Kabaretu Starszych Panów jest inwokacją o dolarze (nawet jeżeli takie odczytanie kłóci się z tekstem Przybory - np. "twarz, co zerka z papierka, to znak dla patrioty").
Szelest, a właściwie chrzęst, banknotu ze Stanów, brzdęk towarzyszącego mu bilonu, to instrumenty wschodnioeuropejskiej chciwości, która w USA przytrzymuje setki tysięcy Polonusów (klepiących tutejszą odmianę biedy). Dolar sam z siebie stał się znakiem markowym, a sam w sobie pozostaje rekwizytem własnej mitologii. (autor - Klient Pewexu)
Prawiczka rozpoznaje się w sposób banalnie prosty - uwielbia mówić o seksie. I to o nim właśnie, a nie miłości, pieszczotach, fetyszach czy erotyzmach. O seksie. Jest to temat-przebój, nad którym rozwodzą się nieudacznicy, impotenci i - prawiczki. Przeważnie w sposób bardzo chaotyczny i wybiórczy, bo oratorzy-onaniści nie wiedzą dokładnie, jak co wygląda i dlaczego właściwie jest tak pociągające.
O seksie w kółko opowiadają Amerykanie. Naród niezbyt urodziwy i, naprawdę, dziecinny. Naród, który za trzon swej cywilizacji zmuszony był obrać kulturę popularną i masową, naród lubujący się w plastiku, lateksie i topornym zdobnictwie. O ile kulturę popularną lubię, a USA są krajem raczej sympatycznym - o tyle tutejszy erotyzm i obyczajowość z nim związana pozostają dla mnie miałkie i odpychające. W Europie długo można eksplorować wszelkie gatunki pożądań - w różnym natężeniu: począwszy od flirtów, spojrzeń i gestów, na egzekwowaniu wybujałych fantazji skończywszy. Można to czynić w wielorakich środowiskach, miejscach - i każdym (chyba) wieku. A przy tym nikt (prócz ekshibicjonistów) nie popada w publiczny słowotok na myśl o biuście czy dorodnej, męskiej figurze. Otacza te tematy skorupka zdrowej intymności (którą "postępowi" degeneraci całkiem od czapy nazywają "hipokryzją").
Amerykanie ze sztuczności uczynili religię. Nienaturalne jest tutaj wszystko: jedzenie, zachowania - ale erotyzm przede wszystkim. Kobiety w "Playboy"-u czy "Hustler"-ze, napompowane biusty, podrywy w filmach ("Seks w wielkim mieście") i portrety bożyszczy. Mam u siebie w domu niewielką kolekcję zdjęć Marylin Monroe - wszystkie te fotografie przedstawiają MM w zwyczajnych sytuacjach, ew. naturalnych czy przynajmniej realistycznych. Jest tam spontaniczny uśmiech uchwycony podczas jakiegoś spotkania, jest tam blondynka wyglądająca przez okno, gdy ledwie unosi kącik ust. Tymczasem w Stanach wciąż spotykam biedną Marylin rozpiętą w wydumanej pozie, do tego stopnia wyretuszowaną, że cera jej ma odcień cukierkowego różu.
Obyczaje i podchody, które otaczają amerykańskie łóżka, to materiał na habilitację. Wszelkie seriale i filmy dostarczają w tej materii tak przedziwnych informacji, że należałoby się zastanowić, czy ktoś jeszcze pamięta, czym jest miłość i erotyzm. Kiedy stały się rozłączne? Erotyzm to tylko tryb w machinie międzyludzkich fascynacji - czemu mamy zeń czynić cel sam w sobie (tak denotuję słowo "seks"). W czasach, gdy ludzkość osiąga wielką liczebność, gdy nie ustają różnokierunkowe migracje - to astronomiczny paradoks, że w czasach takiej różnorodności obdziera się fizyczne celebracje z ich intelektualnych i emocjonalnych korzeni.
Tęsknię za Polską. Za Łodzią przede wszystkim - ale za Polską niemal równomiernie.
Drzewa tutejsze (Karolina Południowa) nie szeleszczą, jak topole, brzozy, dęby, kasztany i wierzby. Wszędzie pełno tu twardolistnych, sztywnych palm, juk czy dracen, które (drażnione wiatrem znam Oceanu) jedynie chroboczą, bardzo wstrzemięźliwie. Brakuje mi szelestu, rozbestwienia drobnych liści w bujnych koronach. Tutaj panuje całkiem obcy mi klimat. To dziwne tęsknienie. Patriotyczne? Klimatyczne? (autor: Kargul)
Zwróciłem uwagę, że zbyt często odwołuję się tutaj (salon24) do Łodzi - jako przykładu czy symbolu. Najpierw powinienem tę Łódź opisać, sprecyzować (zdefiniować?) - miasto to jako mój mikrokosmos nie jest przecież archetypem, powszechnie znanym, zrozumianym i zrozumiałym. Nie jest też powszechnie znana jego struktura (jak się ostatnio rzekło: estetyczna, społeczna i mentalna). Oznacza to, że odnosząc się do Łodzi, popełniam najcięższy błąd logiczny - tłumaczę nieznane przez nieznane. Dlatego tym razem zacznę inaczej, od prawidłowej strony.
Otóż niegdyś, w XIX wieku (jeszcze później - przed wojną) Łódź była przestrzenią miejską, której społeczność rekrutowała się z chłopstwa. Liczebnie magnaci, fabrykanci, spekulanci pozostawali w druzgocącej mniejszości - górowało nad nimi skonsumowane przez przemysł chłopstwo - czyli proletariat (ta ogólnikowa kategoria jak ulał pasuje do takiego szkicu). Ze względu na meritum mojej myśli, pomijam w tej dygresji Żydów - trwale wrośniętych w panoramę europejskich miast tamtej epoki.
Kiedy już Łódź napęczyniała do rozmiarów giganta i stała się retortą przetrawiającą chłopa na robotnika - wtedy też nadszedł czas zmian. Jedna wielka wojna wcisnęła Łódź na paletę miast formalnie polskich, druga natomiast otoczyła tę metropolię ideologią socjalistyczną. Cała powierzchowność ewoluowała - rosły nowe budowle, rozwijała się infrastruktura - wkrótce powrócił kapitalizm, w stare kamienice tchnięto duszę konsumpcji... Ale nadal jeszcze w tym krajobrazie dogorywa na wpół przetrawiony chłop. Co prawda z czerstwego wieśniaka pozostał już tylko ogryzek, tym niemniej wciąż tkwi w łodzianach (a właściwie: płynie w ich krwi) pierwiastek prostolinijności, szczerości i pewnego rodzaju dumy.
[Nawiasem pisząc - te i kilka innych cech doskonale w "Naszej ulicy" sportretował Marcin Latałło; dlatego też film ten, tym razem na marginesie, wszystkim polecam.]
Oczywiście, rzecz nie prezentuje się tak idyllicznie. Ja tutaj, ćwicząc wydumane składnie, rysuję jedynie kontur całej problematyki - obecnie interesuje mnie bowiem jeden tylko jej przejaw. Otóż jeszcze kilkanaście lat temu z okien starych kamienic, ceglanych familioków i nędznawych domków wyglądały na łódzkie ulice staruszki - siwe, sędziwe gospodynie. Gdy szło się przez Śródmieście, unosząc wzrok na elewacje, trudno było nie napotkać tych postaci. Dziś rzadko się je widuje - być może już tylko w licznych skansenach robotniczej biedy, wzdłuż Limanowskiego, Ogrodowej, Franciszkańskiej, dalej, na północy, w okolicach "Zielonego Rynku", Księżego Młyna czy u szczytu Piotrkowskiej. Bardzo możliwe, że wciąż jeszcze z okiennic wyglądają te przygnębiające, pełne niezrozumienia dla współczesności oczy - może gdzieś w zakamarkach, w uliczkach, przy których mury rozsypują się jak popiół (Przybyszewskiego, Suwalska).
Czego częścią były te wparzone w uliczny ruch staruszki? Jakiej kultury? Jakiego obyczaju? Na pewno były resztką wiejskiej codzienności. Jeżeli chodzi o moją prywatną opinię - uważam, że sakrum okiennych obserwacji jest podwaliną dzisiejszej "kultury uczestnictwa". Używam tego terminu nieściśle, nieteoretycznie, więc proszę nie kręcić noskami. Mam na myśli sposób, w jaki współcześni egzekwują swoją potrzebę przebywania w zsolidaryzowanych gromadach. Nie prawdą jest, że centra handlowe i zakupy stanowią taki właśnie upust. Klienci pasaży i galerii nie współuczestniczą, nie nawiązują przelotnych znajomości - wręcz przeciwnie, wokół wieszaków, przymierzalni i luster tworzy się coś na kształt niesportowej konkurencji. Niemniej jednak deptaki pełne barów, dyskotek i restauracji doskonale pełnią rolę gościńców, chętnie wykorzystywane są do uprawiania zmasowanego "współuczestnictwa".
Osobiście nie lubię tłumów i zgromadzeń, duszę się w nich na różne sposoby. Jednak nocny spacer po ulicy Piotrkowskiej, gdzie przechodniów zrzesza jakaś radość chwili, jest dla mnie zajęciem relaksującym, a nawet w pewnej mierze - wzbogacającym. Zaznaczam swój stosunek do tego zjawiska w konkretnym celu - by rozważyć teraz, czemu nie odpowiada mi "współuczesnictwo" amerykańskie.
Mieszkam obecnie w Myrtle Beach (Południowa Karolina), przy Ocean Bulvard. Jest to dość szeroka aleja, która ciągnie się wzdłuż plaży - pełna hoteli, moteli, pubów i innych lokali. Jako że ulica ta znajduje się w miejscowości wypoczynkowej, każdej nocy na jezdnię i chodniki Ocean Blvd. wychodzi mrowie wczasowiczów. Zgromadzenia te charakteryzują się jedną rzeczą - ich uczesnicy rzadko nawiązują ze sobą rozmowy. Każdym sposobem unikają jakiegokolwiek intelektualnego zaangażowania. Przechodnie, kierowcy i pasażerowie robią wszystko, byle tylko nie rozpocząć zgubnej wymiany informacji - zamiast tego pieszczą swoje stadne instynkta. Krzyczą przez okna, czasem jakieś panienki podciągają konfekcję i wypinają do przechodniów biusty, czasem ktoś wychyli się z okna i ryknie jak zwierzę na przechodnia, czasem rozgibani jak małpy młodociani przypieprzą się do niezainteresowanych dziewczyn - czasem, tu i ówdzie. Przeważnie jednak cała zabawa opiera się na gremialnym, powolnym przejechaniu wzdłuż plaży - kilka razy po kilkadziesiąt przecznic, od góry do dołu ulicy. Powszechnie zdarzają się wysiadujący przed pubami pijaczkowie, którzy kupują sobie piwo po piwie i bez słowa spędzają na ich konsumpcji całą noc, tępo wpatrzeni w ślimaczy ruch na jezdni. Osobny gatunek stanowią milczące grupki trzech-czterech kolesi opartych o sportową brykę. To milczenie, brak dialogów, słów, wymiany komunikatów, czegokolwiek - to jest najbardziej przejmujące (przerażające!). Za wyjątkiem rozszczebiotanych nastolatek nikt na Ocean Blvd. nie otwiera ust, powietrze wypełnia niezdrowy ryk żyłowanych silników, raban wydobywającej się z kabin muzyki, ewentualnie darcie się na całe gardło, które w mniemaniu autorów jest ekspresją znakomitego nastroju. Ponad tym wszystkim czasem rozlegają się dialogi klaksonów, kiedy to kierowcy trąbią rytmicznie jeden do drugiego, co tubylcom zastępuje normalną rozmowę... W porównaniu do poczciwej Piotrkowskiej, gdzie wszystko zdaje się toczyć w jakimś celu - gdzie każdy DOKĄDŚ zmierza lub Z KIMŚ rozmawia lub NA COŚ patrzy - Ocean Blvd. jest obrazkiem tak pustym, że aż przykrym. (A może: Chcieliście kontrkultury, no to ją macie! Skumbrie w tomacie...)
Jednak wyczuwam w takim amerykańskim spektaklu pragnienie interakcji z otoczeniem. Pragnienie głęboko kamuflowane - czasem pod ostentacyjną radością, czasem w postaci zwykłego gapiostwa. Oczywiście, piszę o swoich emocjach - o tym, że "wyczuwam" obecność jakichś pragnień... tym niemniej pozostaje tu ziarno obiektywnej racji, którego nie pozwolę sobie odmówić. Karawana, która każdej nocy sunie Ocean Blvd., to manifestacja współuczesnictwa. Współuczenictwo w takim wydaniu jest dalece prymitywnym substytutem "zmysłu udziału", o którym pisała Szymborska, jest protezą instalowaną w miejsce zajęć treściwych czy pożytecznych. Jest pustą zabawą bez reguł, więc nie kwalifikuje się nawet do miana gry. Jeżeli Dunbar z Hellera wydłużał sobie życie przez nudę - to uczestnicy tutejszych pochodów życie swoje skracają (dobitnie zresztą) na drodze bezproduktywnej (na każdej płaszczyźnie), monotonnej hulanki. Właściwie: nadziei na hulankę czy jej posmak, bo trudno samo wystawanie na poboczu nazwać radosnym pląsem.
Uderzające jest podobieństwo pomiędzy niemrawcami oblepiającymi Ocean Blvd. i wyżej opisanymi, łódzkimi starowinkami - po dwakroć Reymonowskimi ("Chłopi", "Ziemia obiecana"). Łączy te postacie owo prymitywne współuczestnictwo, dla którego zaproponowałbym osobną kategorię temperamentu. Temperament gapia byłby pośredni względem sangwinika i flegmatyka: od pierwszego brałby pociąg ku gromadom, od drugiego - apatię i nieruchliwość (poprzestanę na tym, by nie imputować nikomu braku empatii czy zgoła bezmyślności).
Pozostaje mi nadzieja, że w końcu opuszczę południe Stanów i pojadę na północ. Pozostaje mi nadzieja (niepozbawiona rozsądkowej podbudowy), że zobaczę jeszcze w tym kraju jakąś ciekawszą cywilizację. Bo co mógłbym powiedzieć po takiej konfrontacji? Zapewne coś w rodzaju: "Więc to taką imprezą raczą mnie USA? Przeleciałem kilkanaście tysięcy kilometrów, żeby zobaczyć stada jarmarcznie wystrojonych kretynów? Stada zajęte czymś, co nawet w rezerwacie proletariackiej biedy jest stuletnim przeżytkiem? No, to faktycznie, wiele się musiało zmienić, żeby wszystko..."
Na pewno znaleźliby się tacy, którzy do opisywanych tu zjawisk ochoczo przyłożyliby terminy Benjaminowskie czy inne... ja jednak nie z tych, ja prosty człowiek. Z Polska.

Inne tematy w dziale Kultura