Cóż, trudne mam zadanie - ponieważ przychodzi mi uzupełnić wiele wpisów, opisać wiele (może zbyt wiele?) wrażeń, tymczasem czasu mam niewiele, a i sytuacja, w której się obecnie znajduję (przebywam już na półlegalnych saksach w USA), nie sprzyja szerzeniu publicznych, delikatnych refleksji. Postaram się jednak, mimo tych przeciwności, podtrzymać mój „kanał" przy życiu i opublikować tutaj garstkę myśli, które skolekcjonowałem na przestrzeni ostatniego tygodnia - wpis niniejszy jest zatem wpisem kompilacyjnym, obejmującym:
- okres od ostatnich dni mojego pobytu w Łagowie;
- powrót do Łodzi;
- jedną noc spędzoną w tym wspaniałym mieście;
- następnie wylot do USA;
- 11-godzinny pobyt na lotnisku w Atlancie;
- 10-godzinny przejazd do Myrtle Beach;
- to, co wydarzyło się tutaj (tj. w wypoczynkowym epicentrum Południowej Karoliny) dotychczas.
Ściślej rzecz ujmując, nie chodzi przecież o żadne geograficzne zróżnicowanie, ale o to, jak wpływało ono na zawartość mojej głowy - nie gubmy się jednak w szczegółach i przejdźmy do konkretów.
Wypadałoby zacząć od tego, jak skończyły się moje przygody z Łagowem. Niestety, wszystko to, co działo się w tych dniach, zatarło się jakoś, w bardzo niefortunny sposób. To wielka szkoda, bo pismo - jakiekolwiek - jest znakomitym sposobem kandyzowania tudzież peklowania wspomnień o nastrojach, chwilach, chwilowych obrazkach. O wszystkim, co ulotne i nieistotne - a zarazem o tym, co przez przelanie na papier (w tym wypadku wypadłoby powiedzieć: „w kanał") nabiera swoistej wartości, choćby przez swoją zarazem wieloznaczność, jak i konkretność - no, i historyczną precyzję (bo przecież piszę tu faktach). Co więcej, ze względu na moje ambicje, umknie z tutejszej relacji sporo treści istotnych merytorycznie, sporo informacji o filmach i dziedzinach okolicznych. Cóż, może jeszcze nie są to informacje całkiem stracone?
Zaraz po powrocie z Łagowa, podczas przelotnej wizyty w Łodzi (trwała 8 godzin) stuknąłem taką oto rzecz - krótką, niezbyt istotną, ale na swój sposób cenną:
29 VI 2007, Łódź
W najbliższej przyszłości przyjdzie mi z pamięci uzupełnić refleksje z ostatnich kilku dni. Niestety - praca, podróże i obowiązki odsunęły mnie od tutejszego kanału (przyzwyczajam się do nazywania tutejszych wpisów „kanałem" - może to jednak podskórna pogarda?). Szkoda, bo ostatnio wciąż wpadało mi do głowy coś, co chciałem tu umieścić. Może jeszcze da się moją niefrasobliwość nadrobić.
W tej chwili siedzę w Łodzi, w przestrzeni niezwykle mi bliskiej. Tak bliskiej, że w Stanach z pewnością zatęsknię za nią, jak tęskni się za krewnym czy przyjacielem. Uwielbiam to miasto i nie znoszę czuć się w nim gościem (a w tymże czynią mnie okoliczności). W poniedziałek rozmawiałem o takich emocjach z pewnymi osobami ze „środowiska". Bardzo chętnie opisałbym tę rozmowę - jednak wciąż nie wypracowałem sobie dla takich sprawozdań formy. Przecież publiczne dyskusje, upublicznianie wydarzeń towarzyskich, jest równe wiekiem całej publicystyce - i to wcale nie tej „tabloidalnej". Jednak coś we mnie buntuje...
Napisałem powyższe słowa w chwilę po wypalonym „na pożegnanie" papierosie. Znakomicie pamiętam - i zapamiętam jeszcze na długi czas - kiedy usiadłem na parapecie i rozżarzyłem ostatniego na jakiś czas łódzkiego Lucky Strike'a. Widok z okien mojego pokoju rozpościera się na całą Łódź, jest to doprawdy niezwykła perspektywa - za tego rodzaju pejzaże w większej metropolii spec od handlu nieruchomościami byłyby w stanie zamordować konkurenta. Ja tymczasem mam ten swój miejski landszafcik w Łodzi na co dzień - jednak (Boże broń!) nie spowszedniał mi on nigdy, wciąż i od nowa robi na mnie piorunujące wrażenie. Tym większe, gdy przychodzi mi na dłuższy czas pożegnać się z nim i udać w nieznane. To pożegnanie było, nie ukrywam, momentem miłej, niewyszukanej tęsknoty, która przez krótki czas miała szansę stać się osobnym rozdziałem mojego internetowego kapownika. Ale nie wyszło. Kończący poprzedni akapit wielokropek wyznacza chwilę, w której poderwałem się sprzed komputera i, ogarnąwszy wzrokiem pakunki, udałem się do przedpokoju, nucąc nieśmiało:
Nie ma nic
bez ryzyka.
Tylko widz,
tylko widz
go unika.
A kto chce być
pełnią wrażeń,
musi żyć
wciąż z bagażem.
Ani wtedy (ani teraz) nie pojawiła się we mnie jasna odpowiedź na podstawowe pytanie: czy moim zamiłowaniem jest „pełnia wrażeń"?
Wątpliwość taką (nie mam czasu jej rozpatrywać) - tłumię w sobie szybko i bezboleśnie: stwierdzeniem, że najlepiej samemu wybierać sobie tułaczkę, zamiast czekać, aż Historia rozrysuje mi karną rutę dookoła świata.
Następny raz, kiedy zacząłem pisać, nastąpił już w samolocie, gdzieś mniej-więcej nad Kanadą. Podjąłem wówczas nieudaną próbę podsumowania dni spędzonych na Lubuskim Lecie Filmowym, z czego wynikł taki tekst...
29 VI 2007, niebo nad Montrealem
Cóż, skąd piszę, wisząc nad ziemią dobre kilkanaście kilometrów?
Obiecałem uzupełnić tutejsze wpisy o kilka spostrzeżeń. Być może monotonny lot będzie ostatnią okazją, żeby poświęcić się opisywaniu wrażeń łagowskich i połagowskich? Myślę, że w chwilę po wylądowaniu bodźce Lata Filmowego przyćmi zamieszanie amerykańskie, pełne pojedynczych i ogólnikowych napięć. Mam tylko nadzieję, że nie utonie w nich moje zobowiązanie wobec tutejszego „kanału".
Jak już wspomniałem, wciąż nie wiem, jak pisać tutaj o wydarzeniach towarzyskich: rozmowach, które odbyły się poza protokołem - rozmowach ciekawych i, było nie było, znaczących, niekiedy symptomatycznych. Z jednej strony z chęcią streściłbym tu kilka odbytych niedawno dialogów - taki element znacznie by wyostrzył i zarumienił moją stukaninę. Z drugiej strony - pęd w tę stronę jest niezdrowy, trąci kapownictwem; i chociaż doskonale sprawdza się w pamiętnikarstwie prywatnym (bo takie dzienniki wydaje się pośmiertnie), to jednak do formy zwanej „blogiem" nie przystoi. Wszystko wedle rozsądku.
W Łagowie trafiłem na jeden zaledwie film - za to wyśmienity. „Nasza ulica" (dokument, reż. Marcin Latałło). Polecam wszystkim, którzy chcieliby się czegoś dowiedzieć o Łodzi - widać tam doskonale, jak skonstruowane jest to miasto (skonstruowane na wszelkich płaszczyznach, bo mam tu na myśli zarówno konstrukcję mentalną, jak i społeczną, a przy tym też zgoła fizyczną). Przeważnie odrzuca mnie od produkcji kręconych cyfrówkami, gdzieś pośród ulicznej biedy - ten film był jednak arcymiłym wyjątkiem...

I chociaż dokument Latałły zrobił na mnie piorunujące wrażenie, to w tym momencie urywa się myśl z nim związana. Ustępuje ona ekscytacji, jaką wzbudził wylot do Stanów, ogólnemu natłokowi zmartwień, gdybań i innych słodko-gorzkich myśli. Pewien jestem, że jeszcze kiedyś (może niedługo) dokończę swoje łagowskie wynurzenia. Jednak nie nastąpi to teraz - szkoda, bo oznacza to kolejne luki w tutejszej chronologii... ale co zrobić?
Już wspomniałem o tym, że niepotrzebnie trochę przejmuję się geografią i kolejnością zdarzeń. Powinienem się skupić raczej na jak najbardziej treściwym pisaniu, zamiast układać sobie szczegółowe CV. I właśnie, czyniąc w z zgodzie z tą samokrytyką, postanowiłem pozostałe notatki przedstawiać już jako skompilowany, ujednolicony wpis. Jest już prawie gotowy - i zamieszczę go tutaj lada dzień. W ten sposób nadgonię czas i będę już mógł spokojnie, bez nerwów i chronologicznej czkawki, wrócić do pisania „ahistorycznego" (na tyle, na ile to możliwe) - i na pewno ciekawszego.
Inne tematy w dziale Kultura