Łódź, 23/24 VI 2007
Rano wyjeżdżam, do Łagowa, na Lato Filmowe - zgodnie ze świecką tradycją będę tam redagował gazetkę festiwalową. W kwestiach wyjazdu do Stanów, pakowania, eseju o Akim Kaurismakim, a nawet moich łagowskich felietonów - jestem w proszku. Pomimo tego wszystkiego (a może właśnie dlatego?) piszę kilka słów tutaj. Ostatecznie, jest to jakieś świadectwo mojej determinacji.
Łódź pełna dziś pijactwa, zwłaszcza na Bałutach (i pewnie w Śródmieściu). Alkohol paruje z wrzaskliwych prymitywów, ale też wypełnia „młodzież", zapewne rozochoconą początkiem i perspektywą wakacji. Ohydna jest ludność w zakamarkach Bałut - toporna, agresywna. Z drugiej strony sama dzielnica wyraźnie, acz powoli, podnosi swój standard, zarówno w dziedzinie infrastruktury, jak i w kwestii „obycia" autochtonów.
À propos infrastruktury. MPK ogłosiło i reklamuje hucznie swój plan budowy „Łódzkiego Tramwaju Regionalnego" (czy jakoś tak). Projekt nowatorski w skali kraju. Ma to być superszybka (w porównaniu do dzisiejszych) linia łącząca Zgierz-Łódź-Pabianice, tj. wjedzie ona na miejsce obecnej 11-tki. Podobno ten nowy wynalazek zostanie zsynchronizowany z sygnalizacją na skrzyżowaniach tak, że tramwaj zawsze będzie miał zielone światło (uzmysławia to, jak nieuczciwej konkurencji potrzebuje tramwaj, żeby dogonić autobusy). Pi razy drzwi, taki manewr z sygnalizacją umożliwi przejechanie całej trasy w niespełna godzinę - niby bardzo pięknie, z tym że prywatny mikrobus pokonuje dystans z łódzkiego Śródmieścia na pabianicką krańcówkę w... kwadrans. No, bywa że dwadzieścia kilka minut. MPK, która już pół roku prowadzi kampanię na rzecz tramwajów, twierdzi, że ŁTR zmniejszy ruch uliczny - podczas gdy już na sucho wiadomo, że ruch się pogorszy, choćby przez to czarny-mary ze światłami. Nie ma się o co kłócić, bo i tak prędzej czy później całe to urządzenie zmoże seria awarii, która unieruchomi super-technologię na równi z podrzędnymi dryndami.
Z kilkutygodniowym opóźnieniem prasa polska relacjonuje konfrontację Steve Jobs - Bill Gates. Rzecz miała miejsce podczas zjazdu D5 (informatycznej konferencji w Dolinie Krzemowej). Niedawno „GW" opublikowała skandalicznie nierzetelny (i amatorski) artykuł na temat wspólnego wystąpienia „praojców" przemysłu komputerowego; dzisiaj „Rz" opisuje sylwetkę Jobsa. Przeciętny Polak nie ma pojęcia o mechanizmach marketingowych obrastających branżę informatyczną. Na Wschód od Odry nie widziano nawet reklam „Windows Vista" (nie wspominając o innych produktach); tymczasem zimą na Zachodzie całe ściany oblepione były olbrzymimi plakaciskami. W tej materii coś się u nas ruszy, skoro Apple otwiera tutaj swoje sklepy (nawet jeden w Łodzi, w Galerii). Można się było tego spodziewać, wejście giganta do naszego kraju jest przecież bezpośrednią konsekwencją dwóch prostych okoliczności: Apple przedstawia swój „iPhone" - Polska ma prężny rynek telefonii komórkowej. Wracając do meritum: polscy pismacy pojęcia nie mają, o czym piszą, gdy chodzi o rynek multimediów. Każda przełomowa technologia przyjmowana jest przez tutejszą prasę raczej jako ciekawostka niż rynkowa perspektywa. Nie jesteśmy Skandynawiami, żeby rzucać się na światową konkurencję z własnymi pomysłami... a szkoda (i: czemu nie?). Rozmowa Jobs-Gates mogłaby nasze horyzonty znacznie poszerzyć - byle tylko ktoś ją należycie streścił. Sprawozdanie w „GW" operuje tonem „przyjaznym czytelnikowi" (co wynika ze społecznikowskiego nastawienia i nakładowych ambicji tej gazety), artykuł pozbawiony jest analizy - to właściwie podstawówkowe wypracowanie doprawione impresją. Czysty idiotyzm. Wiem, o czym mówię - jakiś czas temu oglądałem nagranie z tej nieudolnie opisanej dyskusji. Padały tam uwagi na wagę złota (dla nas tyle warte - dla Amerykanów to raczej stwierdzenia ogólnikowe). Zostało na przykład opisane, w jaki sposób oprogramowanie zyskało pierwszeństwo względem elektroniki. Obecnie technologie są na tyle zaawansowane, że producenci decydują się projektować sprzęty (telefony komórkowe, RTV, samochody) kompatybilne z istniejącymi już systemami operacyjnymi. Dziś to programiści dyktują reguły gry. Jeszcze niedawno przemysł elektroniczny rządził się odwrotnym porządkiem i każde urządzenie miało swój własny software. Wiem, że przytaczam tutaj przykład banalnego stwierdzenia, i że wytwarzanie sprzętów pod dyktando popularnego oprogramowania zaczęło się ponad 10 lat temu - ale cóż z tego, skoro w Polsce nadal mało kto rozpoznaje ten stan rzeczy? Dowodem wsteczności polskiego myślenia jest łódzka radość z wybudowanej tu fabryki Della (potentat w dziedzinie komputerów osobistych). Przecież firma ta nie osiada w Łodzi, żeby zatrudniać naszych informatyków; Dell potrzebuje taniej siły roboczej, która będzie składała części zaprojektowane przez amerykańskich inżynierów (wyprodukowane w azjatyckich laboratoriach). Ot, praca fizyczna - czy to Dell, czy fabryka traktorów, nie ma różnicy, w województwie nie następuje żaden postęp. Polski punkt widzenia wciąż każe nam widzieć świat jako halę produkcyjną z kopalnią na zapleczu - zupełnie jakby dzisiejszym biznesem nie kręciły chemia, fizyka i informatyka; sprzężone tak ściśle, jak to tylko możliwe. Steve Jobs lubi to zjawisko opisywać i czyni to od... trzydziestu lat. Na wschodzie Europy z takich komunikatów należałoby wyciągnąć przynajmniej jeden wniosek: że można zawojować świat samą koncepcją, bez koszmarnych inwestycji w budowy, działalności gospodarcze etc. Dzisiaj - nawet bardziej niż w XIX-wieku - siła tkwi w patencie... ech, nie ma się co rozpisywać, zacofanie elektroniczne i informatyczne to wszakże zjawisko ogólnoeuropejskie. Przykład?
Jakieś dwa lata temu Google ogłosiło, że rozpoczyna skanowanie zbiorów Biblioteki Kongresu. Na wieść o takim przedsięwzięciu, odezwała się... Francja. Natychmiast w „euro-parlamencie" podniesiono wrzask. Wkrótce został uchwalony projekt stworzenia specjalnej euro-insytutucji, która, wzorem Google, miałaby jakieś tam księgi skanować i publikować w internecie. Pytanie teraz: kto za to wszystko zapłaci? Kto da pieniądze na uchwalanie nowych praw, regulaminów, budżetów; budowanie biur dla nadzorujących nową instytucję urzędasów, pensje komisji nadzorującej realizację projektu. A wszystko to tylko dlatego, że prywaciarz po drugiej stronie Oceanu wpadł na dobry pomysł. To przecież czysta paranoja, żeby władcy całego kontynentu konkurowali z firmą zatrudniająca kilka tysięcy osób... Sedno zła tkwi w tym, że za dostęp do zbiorów Google użytkownik będzie płacił dobrowolnie i to symboliczną kwotę (jeżeli w ogóle coś się będzie płacić); tymczasem za europejsko-urzędniczego molocha zabulimy wszyscy, nawet bieszczadzkie anioły. Niepraktyczne to, pełne pomniejszych obstrukcji - a nade wszystko: wstrętne.
To było z cyklu „Niekończąca się refleksja" - wkrótce bardziej filmowo.
Inne tematy w dziale Kultura