Lustracja, IPN, zachwyty nad znanym niepodległościowym wolnomularzem Bronisławem Wildsteinem, wojująca rusofobia – to jest mentalność polityczna, rozumienie realnej polityki sytuujące prof. Jacka Bartyzela na pozycjach Prawa i Sprawiedliwości. (...) Konserwatyście to towarzystwo mało przystoi, bo musi co chwila uwiarygodniać się zakładając na głowę frygijską czapeczkę i krzyczeć „Putin=KGB”.
Uwagi wstępne i grzecznościowe
Siedzę właśnie nad komputerem i zaczynam pisać tekst, którego pisać bardzo nie chcę, czyli polemikę z prof. Jackiem Bartyzelem. Niestety, czuję się do napisania tego tekstu zmuszony, a zmusza mnie do tego sam prof. Bartyzel. Od jakiegoś czasu stałem się bowiem celem licznych komentarzy i aluzji ze strony tego wybitnego badacza konserwatywnej filozofii politycznej. Najpierw były sugestie o moim rzekomym „konserwatyzmie kauczukowym” w krakowskich „Arcanach” /1/, potem jakieś połajanki przeciwko „endokomunie” na łamach „Polonii Christiana” /2/. Czary goryczy przebrał ostatni wywiad Pana Profesora dla xportalu /przedrukowany przeze mnie na konserwatyzm.pl – 3/.
Wiem, że tzw. opinia publiczna spory natury merytorycznej bardzo chętnie postrzega w kategoriach personalnych. Nawet na naszym klubowym forum kzm.org.pl udało mi się przeczytać, że aluzje i zarzuty prof. Jacka Bartyzela pod moim kierunkiem są zewnętrznym wyrazem jakiegoś sporu personalnego, albo i „walki o władzę” w Klubie Zachowawczo-Monarchistycznym. Są to przypuszczenia z gruntu fałszywe: nie mam z Panem Profesorem żadnych zatargów natury personalnej, nie walczę też z nim o żadne przywództwo /prof. Bartyzel nie jest ani członkiem wspierającym, ani zwyczajnym KZM, więc do przywództwa w Klubie nie mógłby nawet formalnie pretendować/. Jest prawdą, że toczymy od pewnego czasu spór na temat nie tyle idei, co ich przełożenia na rzeczywistość. Spór ten sprowadza się do pytania o postawy i stanowiska, które konserwatysta powinien przyjmować wobec pewnych bieżących wydarzeń politycznych.
Może się powtórzę, ale chciałbym to bardzo wyraźnie zastrzec na samym początku: nie ma tu mowy o żadnych sporach osobistych. Jest to raczej mała kotłowanina profesora z profesorem jak interpretować rzeczywistość w świetle pewnej filozofii politycznej, której obydwaj jesteśmy zwolennikami.
Nie mam także zamiaru tłumaczyć się i bronić, że tak a nie inaczej postrzegam pewne sprawy. Myślę, że wielokrotnie tłumaczyłem to w swojej publicystyce i nie ma sensu ponownie tych samych spraw wałkować. Nie będę więc się tłumaczyć ani z mojej rzekomej „endokomuny” /nie jestem ani endekiem, ani tym bardziej komunistą/, ani z rzekomej sympatii dla „rosyjskiego knuta” – choć nie ukrywam, że oczywiście wolę knut autorytarny, carski niż knut leninowski. Nie będę też bił się w piersi i wypierał mojego „konserwatyzmu kauczukowego”. Przeciwnie, wielokrotnie prowokowany przez prof. Bartyzela, mam zamiar przegrupować dywizje pancerne i przejść do kontrrewolucyjnej kontrofensywy, czyli dokonać małego badania rażących błędów konserwatywnej filozofii polityki Jacka Bartyzela.
Zwracam uwagę, że piszę tu o konserwatywnej „filozofii polityki”, a nie filozofii politycznej. Do tej ostatniej – czyli świata ideowego prof. Bartyzela – nie mam żadnych zastrzeżeń /jeśli dobrze rozumiem, to i vice versa/; gorzej jest z tą wzmiankowaną filozofią polityki, czyli rozumieniem tego, na czym polega polityka i jak się gra na tej szachownicy konserwatywnymi figurami i pionkami. Tu jesteśmy w poważnym sporze.
Ilu jest Jacków Bartyzelów?
Na początku postawię śmiałą tezę: oto jest nie jeden, ale jest dwóch Jacków Bartyzelów /dopiero na końcu tekstu dowiodę, że obydwaj łączą się harmonijnie w jednej osobie/. Przynajmniej z punktu widzenia politologicznego. Jest prof. Jacek Bartyzel – wybitny historyk idei i badacz konserwatyzmu katolickiego, autor wielu książek i artykułów na te tematy, na których sam kształtowałem mój ideowy światopogląd. Tam gdzie prof. Bartyzel analizuje historię myśli politycznej XIX czy XX wieku trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia natury ideowej. W pewnych kwestiach /karlim/ bez wątpienia jest najwybitniejszym badaczem w Polsce.
Ale jest i drugi Jacek Bartyzel – publicysta i obserwator życia politycznego w naszym kraju /i nie tylko w naszym/. I to drugie „wcielenie” nie jest już wcale tak bardzo reakcyjne i konserwatywne. Ja określiłbym je jako integralnie katolickie i dogłębnie antykomunistyczne. Katolicyzm mnie nie razi, przeciwnie, jest mi bliski. Problem jest z antykomunizmem, czy może raczej, z rozumieniem antykomunizmu. Ja także jestem antykomunistą, gdyż jak każdy normalny człowiek uważam, że bolszewizm we wszystkich jego postaciach był piekłem na ziemi. Nie mam wątpliwości, że praktykę tego systemu można porównać do nadejścia antychrysta zapowiadanego przez Apokalipsę św. Jana.
Mam jednak świadomość, że od 1989 roku upłynęło już 20 lat, czyli dokładnie tyle, ile trwała cała II RP. A więc pewne pozycje przyjmowane niegdyś z natury rzeczy musiały się zdezaktualizować, tak jak spory roku 1919 bywały anachroniczne w 1939. Zresztą odnośnie PRL przyjmujemy odmienne stanowiska, gdyż ja nie neguję empirycznego faktu, że PRL była jakąś okaleczoną, ale jednak, formułą polskiej państwowości, tak jak Francja Robespierre’a i Napoleona nadal pozostawała pewną formą Francji. Obcy jest mi więc nastrój owczego pędu i latania z szablami za „komuchem” i „agentem”. Nie uważam, aby w 2009 roku najważniejsze było czy ktoś coś podpisał w roku 1969. Mój Boże – upłynęło już 40 lat i linie polityczne już dawno uległy zmieszaniu! Dzisiejszym problemem jest walka z jak najbardziej realnym socjalizmem /w wersji demokratycznej/, a nie z „agentami”. Zresztą ci naprawdę ważni dawno sami pozabierali swoje teczki i przeglądają je sobie wieczorami przy kominku.
Być może, że jest to kwestia wieku. W odróżnieniu od prof. Bartyzela nigdy nie byłem internowany, nigdy nie zwolniono mnie z pracy na polecenie partii. W Stanie Wojennym jeździłem z górki na sankach. Ale od 1989 roku upłynęło już całe 20 lat! Tymczasem prof. Jacek Bartyzel nadal siedzi na styropianie /inna sprawa, że ja bym nigdy nie usiadł/ i walczy z „komuną” i jej „agenturą”. Nadal walczy także ze Związkiem Radzieckim i spodziewa się „bratniej interwencji”. W jednym z pism prof. Bartyzela – polemicznym ze słynnym wystąpieniem Artura Górskiego nt. Obamy - czytamy wszak, że wystąpienie było błędem „właśnie dlatego, że elekcja senatora Obamy czyni niezwykle dramatyczną naszą sytuację geopolityczną; że zwiększa ona prawdopodobieństwo najczarniejszego scenariusza (przedstawianego niedawno przez analityków republikańskich) zbrojnego ataku Rosji na Polskę w nieodległej przyszłości” /4/. Tak, czyli Armia Czerwona /rosyjska/ stoi u naszych bram…
Lustracja, IPN, zachwyty nad znanym niepodległościowym wolnomularzem Bronisławem Wildsteinem, wojująca rusofobia – to jest mentalność polityczna, rozumienie realnej polityki sytuujące prof. Jacka Bartyzela na pozycjach Prawa i Sprawiedliwości. Gosiewski i Kurski nadal walczą z „komuną” i będą walczyć kolejne 20 lat! Oni także uważają, że zagraża nam rosyjska interwencja zbrojna. A przecież polska prawica – od Dmowskiego po „kataryniarzy” – była prorosyjska. To piłsudczycy zawsze byli rusofobami. Dlatego PiS jest kontynuacją PPS i sanacji: te same argumenty, te same małe piąstki, ta sama żywa i gorejąca nienawiść do Rosji, a nade wszystko do „reakcyjnego” caratu, którego nowym wcieleniem stał się „antydemokrata” Putin. Konserwatyście to towarzystwo mało przystoi, bo musi co chwila uwiarygodniać się zakładając na głowę frygijską czapeczkę i krzyczeć „Putin=KGB”.
I to jest rzecz, która stanowi istotę problemu: w filozofii politycznej, w swojej wielkiej pracy naukowej prof. Bartyzel jest „kontrrewolucjonistą integralnym”. Tymczasem po przeniesieniu tych idei na grunt bieżącej polityki ten wybitny badacz – jako publicysta – staje się tylko członkiem pisowskiego chóru. Jeśli od chórku tego odstaje /a odstaje znacząco/, to tylko dlatego, że jest on jeszcze bardziej radykalny niż główni „tenorzy” Prawa i Sprawiedliwości – w końcu politycy PiS wyrzucili z TVP Wildsteina, a prof. Bartyzel go bronił. Ja nie neguję osobistej uczciwości Wildsteina – ale nie mam wątpliwości, że nie jest to człowiek z naszej, konserwatywnej bajki. To tylko pisowiec zradykalizowany i naiwnie wierzący w hasła głoszone przez „kaczystów”; podobnie jak i Marek Jurek, który od dawna jest politycznym „faworytem” prof. Bartyzela. Czym się bowiem różni Marek Jurek od PiS, poza kwestią aborcji? Taki sam lustrator, neokonserwatysta /w geopolityce/ i socjalista jak pisowcy, co widać po ostatnim oświadczeniu Prawicy Rzeczpospolitej przeciwko prywatyzacji /5/. Aleksandra Natalii-Świat po godzinach w PiS dorabia doradzając PR?
Czy Jacek Bartyzel jest uczniem Richera i Febroniusza?
Wszystko zaczęło się od lustracji abpa Wielgusa. W kwestii lustracjonizmu prof. Bartyzel się ze mną nie zgadza i uważa, że jeśli jest cień podejrzenia, że ktoś był agentem SB, to automatycznie wyklucza go to z życia publicznego. Kiedy rozmawialiśmy o „aferze Wielgusa”, Pan Profesor oświadczył mi, że sam fakt, że są jakieś papiery i są jakieś podejrzenia, dyskwalifikuje go jako kandydata na metropolitę warszawskiego. No cóż, dla mnie podejrzenia nie wystarczą, bo moja racjonalistyczna i romanistyczna dusza żąda dowodów w rozumieniu prawa rzymskiego. Oskarżenia Terlikowskich i Milcarków – łatwo rzucane ze studia telewizyjnego TVN24 – zupełnie mi nie wystarczają. Dla mnie „agentem” jest tylko ten, kogo właściwy sąd uzna za agenta. Nigdy nie kwestionowałem wyroków sądów lustracyjnych w tej sprawie, jeśli zapadły skazujące. Nie jestem lustratorem, ale uznaję prawo państwa do pytania w tej sprawie swoich urzędników, tak samo jak i do pytania, czy nie są homosiami – o ile ustawodawca uzna takie pytanie za sensowne. Nie każdy musi być urzędnikiem czy posłem.
Jednak w kwestii lustracji prof. Bartyzel był skrajnie niekonsekwentny, gdyż kwestionował (w rozsyłanym przez siebie mailu) wyrok sądu lustracyjnego w kwestii Leszka Moczulskiego, gdyż ten jest jego przyjacielem. Wprawdzie Pan Profesor napisał mi w mailu, abym „nie udawał”, że nie rozumiem odmienności spraw abpa Wielgusa i Leszka Moczulskiego, ale ja nie udaję. Nie rozumiem dlaczego abp Wielgus ma być uznany winnym na podstawie pomówień dwóch średniej jakości „katolickich dziennikarzy”, a Leszek Moczulski ma być uznany za niewinnego, pomimo ostateczne orzeczenia sądowego w tej sprawie. Dlaczego raz wystarczy podejrzenie, a innym razem nie wystarcza wyrok sądu? Jako romanista do szpiku kości bezradnie rozkładam ręce. Czyżby fakt współpracy z SB lub brak takiej współpracy nie był kwestią wiedzy, lecz wiary? Znów przypomina mi to klasycznie pisowskie, arbitralne uznanie Marcina Libickiego za „agenta”, a ministra Mariusza Handzlika za „niewinnego”. „Kto jest Żydem decyduję ja”?
Ale „afera Wielgusa” ma dno znacznie głębiej. Konrad Wandowicz w swojej książce Współczesny konserwatyzm polityczny w Polsce 1989-1998 (Wrocław 2000) uznaje Jacka Bartyzela za głównego przedstawiciela konserwatyzmu „integrystycznego”, uznającego wyższość religii nad państwem. Tak by się też mogło wydawać, że prof. Bartyzel jest ultramontaninem, tak jak tradycjonaliści francuscy na czele z Josephem de Maistre’m, nie wspominając już o hiszpańskich karlistach. I tu zaczyna się sprzeczność. Prof. Bartyzel jest bowiem głosicielem papieskiego autorytetu wyłącznie w teorii. W artykule „Cesarstwo” /PFRL 2002, nr 1/ o cezaropapistycznych próbach kontroli władzy świeckiej nad duchowną pisze, że były „uzurpacją”, czyli przyjmuje ultramontańską koncepcję, że tzw. kwestie mieszane /dyscyplina, nominacje biskupów, prawo kanoniczne/ znajdują się w całkowitej gestii Kościoła.
Niestety, w praktyce prof. Jacek Bartyzel okazuje się zwolennikiem gallikanizmu, richeryzmu, józefinizmu i febroniaryzmu, czyli tych nurtów polityczno-eklezjologicznych, które głoszą wyższość państwa i władzy świeckiej nad Kościołem. Skoro próby „uzurpacji do zwierzchnictwa nad Kościołem i papieżem” /tamże/ należy potępić, to dlaczego prof. Bartyzel tak aktywnie walczył z nominacją abpa Wielgusa? W artykule „Despotyzm” /PFRL, 2003, nr 1-2/ za przejaw despotyzmu absolutyzmów epoki Oświecenia uważa „sekularyzacyjne zapędy niektórych władców i ich ministrów („józefinizm” w Austrii czy „pombalizm” w Portugalii)”.
Istotą gallikanizmu, pombalizmu, józefinizmu i febroniaryzmu jest podporządkowanie Kościoła państwu, przejawiające się przede wszystkim we wpływaniu przez państwo na nominację biskupów. A czym było „obalenie” abpa Wielgusa wspólnym wysiłkiem laickich mediów, Prezydenta RP i etatowego doradcy Marszałka Sejmu, jeśli nie klasyczną gallikańską uzurpacją? Jeśli to IPN miałby decydować, kto może, a kto nie może być w Polsce hierarchą Kościoła katolickiego, to nie mamy do czynienia z gallikanizmem i febroniaryzmem w najskrajniejszej postaci?
Nie wiem czy abp Wielgus był czy nie był agentem SB /ściślej: wywiadu zagranicznego PRL/. Nawet jeśli był współpracownikiem wywiadu rozpracowywującym ukraińskich banderowców w RFN, to nie widzę w tym nic specjalnie nagannego. Ale to nie jest istotne. Wiem jedno: na mocy postanowień Soboru Watykańskiego I /konstytucja Pastor aeternus/ jedynie papież ma prawo nominacji hierarchów w Kościele katolickim. Jeśli Prezydent RP, doradca Marszałka Sejmu, IPN i TVN obalają katolickiego biskupa, to mamy do czynienia z radykalną etatystyczno-laicką interwencją w sprawy eklezjalne! Ja nie broniłem nigdy abpa Wielgusa jako człowieka /bo jego przeszłość jest dla mnie tajemnicą – rozmawiałem z Ekscelencją tylko raz w życiu/, ale świętej i niepodważalnej zasady autonomii Kościoła od państwa w kwestiach wewnętrznej dyscypliny i nominacji biskupów.
Muszę zadać to pytanie: kto miał rację w sporze Cesarstwa z Papiestwem o inwestyturę? Właśnie dlatego Jacków Bartyzelów jest dwóch: historyk idei mówi, że papież; publicysta mówi, że cesarz. Pierwszy jest uczniem Bellarmina; drugi jest uczniem Febroniusza.
Pytanie o program pozytywny
Byłem kiedyś na debacie z udziałem prof. Bartyzela, która miała miejsce w jednej z warszawskich bibliotek. Z sali padło wtenczas pytanie /cytuje rzecz jasna z pamięci/: „Gdyby dostał Pan kartkę z prośbą o napisanie 10 najpilniejszych rzeczy jakie powinien zrobić konserwatywny suweren, to co by Pan napisał?”. Odpowiedź była następująca: „Oddałbym pustą kartkę, przecież konserwatysta nie ma współczesności już nic do powiedzenia”. Następnie prof. Bartyzel przytoczył przykład hr. Chamborda, który wolał nie zostać w roku 1871 Królem Francji niż odejść choćby na jotę od kontrrewolucyjnej ortodoksji. Jacek Bartyzel nigdy nie ukrywał zresztą swojej fascynacji „niezłomną” postawą Chamborda. No tak: czy rzeczywiście „niezłomną”, czy zwykle politycznie głupią? Co gorsze: monarchia pod rewolucyjnym sztandarem tricolore, czy masońska republika? Ja bym tam nie miał najmniejszych wątpliwości. Brać władzę, a z tricolorem potem się coś wymyśli…
No właśnie – dochodzimy do arcyważnego problemu. Co z konserwatywnej filozofii politycznej wynika dla „reality”? Prawdę mówiąc odnoszę wrażenie, że dla Jacka Bartyzela nic już nie wynika. Ma on poczucie historycznej klęski konserwatyzmu i ostatecznego rozpadu Cywilizacji Zachodniej. Oczywiście zgadzam się z tezą, że nasza cywilizacja jest w głębokim kryzysie, a może po prostu – po Spenglerowsku – „zmierzcha”. Ale czy to znaczy, że należy obrazić się na rzeczywistość? Prof. Bartyzel napisał mi kiedyś w mailu, że polityka jest brudna i niegodziwa, a więc zadaniem konserwatysty nie jest taplanie się w tym błocie, ale przechowanie nieskażonej idei dla przyszłych pokoleń.
Pytanie: dla których? Jeśli mamy do czynienia ze Spenglerowskim „Untergang” czy „Vollendung”, to nie będzie już żadnych przyszłych pokoleń wyznających nasze idee, wychowanych w katolickiej Tradycji. Najpierw przyjdą nihilistyczni Europejczycy, a 200 lat po nich nadejdą Turcy i Arabowie prowadzeni przez pogańskich mułłów. Przykład Beocjusza i Kasjodora jest o tyle trafny, że rzeczywiście coś przekazali, ale nam, a nie cywilizacji helleńsko-rzymskiej. A przecież to jej chcieli coś przekazać… Prawdę mówiąc jest mi zupełnie obojętne czy mali islamiści będą za 500 lat czytać moje książki pojąc konie w wodach wiślanych… Interesuje mnie ta cywilizacja co jest; moja cywilizacja – Cywilizacja Zachodu. Wycofanie się z empirycznej rzeczywistości na pozycje metafizyczne to defetyzm, tchórzostwo, właściwie ucieczka z pola bitwy. Dezercja!
Postawa prof. Bartyzela jest typowa dla tzw. konserwatyzmu radykalnego /Guénon, Strauss, Voegelin, Gómez Davila/, czyli dla tych konserwatystów, którzy uważają, że wojna została definitywnie przegrana i należy się wycofać do zacisza bibliotecznego, czyli na „pozycje metafizyczne”. Z tego bezpiecznego zakątka – dokąd nie dociera demoliberalna „gnoza” – należy dokonywać porażających intelektualnych ataków na demoliberalną „reality” i odnosić miażdżące „zwycięstwa moralne” /jak nasi insurekcjoniści w XIX wieku, którzy specjalizowali się w tego rodzaju „sukcesach”/. Ale co w sumie konserwatyści radykalni osiągnęli poza stanem wewnętrznego samozadowolenia? Tak, z punktu konserwatystów radykalnych, taki Carl Schmitt, Oliveira Salazar, Francisco Franco czy Charles Maurras – podobnie jak i Adam Wielomski – to konserwatyści „kauczukowi”, którzy rzucili ideę konserwatywną przed stado politycznych świń, a te zbrukały ją, zabierając jej pierwotną biel i dziewiczość. Schmittianie, frankiści i maurrasiści dokonali politycznej „defloracji” platońskiej idei, próbując wpływać na obrzydliwą i zajeżdżającą gnojówką empiryczną rzeczywistość. I Adam Wielomski wraz z Klubem Zachowawczo-Monarchistycznym – w oczach prof. Bartyzela – też oblał szlachetną ideę konserwatyzmu jakimś prosięcym pokostem politycznego realizmu. A przecież – twierdzą konserwatyści radykalni – w konserwatywnej filozofii politycznej wcale nie chodzi o to, aby ją wcielić w życie, lecz o to, aby się zachwycać jej niezmąconą czystością.
Z tej perspektywy współredagowany przeze mnie portal konserwatyzm.pl faktycznie zbrukał dziewiczy konserwatyzm, podniesiony do rangi Platońskiej idei, ezoterycznej „episteme” o prawdziwym porządku. Tak, my tu zamiast o Bożej idei i legitymizmie Karola LVII czy Ludwika XXXIX rozprawiamy o PiSie, Libertasie, szansach reelekcji Lecha Kaczyńskiego, in vitro, lustracji, sojuszu z Rosją, podatkach itd. Klasyczne demoliberalne badziewie, które jest zupełnie obojętne z perspektywy filozofii politycznej.
Jacek Bartyzel bardzo rzadko schodzi z filozoficznych wyżyn ku rzeczywistości „empirycznej”. Ma oczywiście do tego prawo, a jako profesor może nawet ograniczyć się grzmienia na „nierzeczywistość” z punktu widzenia profesorskiej katedry. Ale dlaczego – gdy już się na tę wycieczkę wybierze – przemawia nie językiem konserwatysty, ale językiem zwolennika PiS? Dlaczego schodząc na ziemię przyjmuje dyskurs lustracyjno-insurekcyjny, na którym nadal widoczne są kawałki styropianu z epoki pierwszej „Solidarności”? Dlaczego przyjmuje romantyczno-rewolucyjną wizję istoty polityki? Nie, to wcale nie jest takie trudne do wytłumaczenia.
Estetyzm łódzkiej szkoły konserwatyzmu
Wracałem kiedyś pociągiem z prof. Bartyzelem /wtedy chyba jeszcze obydwaj byliśmy doktorami/ z jakiejś konferencji naukowej. Dłużący się czas wykorzystaliśmy na intensywne dyskusje na tematy obydwu nas interesujące, min. na temat Action Française i Charlesa Maurrasa. W pewnym momencie rozmowa zeszła na temat wielce niechętnego stosunku Maurrasa do Romantyzmu. I wtedy Jacek Bartyzel powiedział mi zdumiewające słowa: „Ja bardzo lubię i cenię Maurrasa, ale zupełnie nie rozumiem jego krytyki Romantyzmu. Przecież to jest takie piękne. Mój konserwatyzm wynika z mojego romantyzmu”. Słowa te mocno mnie wtedy zastanowiły, gdyż nigdy mi nie przyszło do głowy, aby idee polityczne /dla Maurrasa Romantyzm to idea przede wszystkim polityczna – indywidualizm uczuciowy to liberalizm w literaturze/ oglądać z perspektywy estetycznej.
Charles Maurras napisał kiedyś do Maurice’a Barrèsa: „Nie wiem co to jest wiara. Nie mam wiary monarchicznej (...) Konstruujemy most. Robię pomiary, badam teren, analizuję skały. Po tych studiach rzeczę: Oto dobre miejsce, może jedyne; tu brak wspornika... (...) Dla człowieka wiary to daremne”. Słowa te wyrażają moje pozycje w polityce. Mój konserwatyzm nie wynika z estetyki. Monarchia, hierarchia społeczna, Tradycja, Kościół – nie dostrzegam w nich nic ani pięknego, ani szpetnego. Są bo są i widać były, są i będą konieczne. Podobnie jak nie uważam, aby szpetny był liberalizm czy socjalizm. To nie z powodu turpizmu przeprowadziłem wywiad z gen. Wojciechem Jaruzelskim czy pisałem pochwalnie o Bolesławie Piaseckim – a co Jacka Bartyzela wyraźnie rozdrażnia. W poznaniu bliższy jest mi tomizm, czyli przekonanie, że świat poznajemy zmysłami, a zebrany materiał analizujemy rozumem. Uroda idei nie ma tu nic do rzeczy. Jestem konserwatystą, gdyż konserwatyzm wyraża wieczną rzeczywistość świata ludzkiego, wynikającą z przyczyn materialnych i psychologicznych potrzebę autorytetu, hierarchii, dyscypliny, własności. Prof. Bartyzel słusznie twierdzi - w niedawnym wywiadzie dla xportalu - że mało mnie interesuje monarchizm. Tak, bo król jest ozdobą świata tradycyjnego. Z punktu widzenia zasad wymuszanego przez wolę Bożą porządku /wyrażanego przez socjologię i naturę rzeczy/ król nie jest konieczny. Natura ludzka wymusza istnienie stabilnego ładu, a nie ozdobienie skroni jakiegoś człowieka królewskim diademem. Dlatego o wiele bardziej niż zewnętrzne przejawy interesuje mnie istota rzeczy. Z punktu widzenia politycznej racjonalności estetyka ma o tyle znaczenie, o ile sprzyja polityczności. Gdyby jakiś wzgląd estetyczny zwiększył poparcie dla kontrrewolucji o 1%, to oczywiście bym to rozwiązanie przyjął. Ale tylko dla polityki, ta bowiem kieruje się lodowato chłodnym umysłem, której istota została tak znakomicie opisana w Testamencie Richelieu.
Piszę to wszystko dlatego, że być może estetyka tkwi u podstaw konserwatyzmu prof. Jacka Bartyzela. Stawiam hipotezę, że – podobnie jak romantyk Novalis – Jacek Bartyzel jest monarchistą i konserwatystą właśnie ze względów estetycznych. Najwybitniejsi myśliciele konserwatywni zwalczali Romantyzm z olbrzymią zajadłością /Bonald, Maurras, Schmitt/, widząc w nim intelektualny ferment płodzący indywidualizm liberalny. Historia idei zna konserwatystów, którzy zaliczani się do Romantyzmu /de Maistre, Henryk Rzewuski w Polsce/, ale byli oni romantykami tylko w dziedzinie filozofii i literatury, bardzo twardo stąpając po ziemi gdy chodziło o politykę. Biografowie Metternicha twierdzą, że z zapałem czytywał wiersze romantycznych poetów, skonfiskowane przez siły porządkowe w wywrotowych drukarniach. Ale nie miało to żadnego wpływu na skrajnie racjonalistyczną politykę prowadzoną przez tego reakcyjnego męża stanu. Konserwatysta z natury jest więc realistą, a nie romantykiem, ma – jak to napisał kiedyś Krzystof Pieliński o Edmundzie Burke’u – „światopogląd skrajnie empiryczny”.
Tymczasem prof. Bartyzel jest konserwatystą właśnie ze względów estetycznych. Głosujący „suwerenny lud” wydaje mu się najzwyklej w świecie obleśny, głupawy i ignorancki; „agenci” są obrzydliwi moralnie, a Rosjanie to „kagiebiści”. Trudno zaprzeczyć zresztą części tych impresji. Nie mam także nic przeciwko, aby to estetyka stanowiła dla kogoś źródło pozytywnych idei, o ile są one kontrrewolucyjne. Ja osobiście tego zupełnie nie rozumiem – może lepiej – nie czuję. Ale nie mam nic przeciwko temu. Problem pojawia się wtedy, gdy estetyka wiedzie do formy konserwatyzmu niepełnego, czyli wtedy gdy prowadzi do afirmacji kontrrewolucyjnej filozofii politycznej, ale nie prowadzi do kontrrewolucyjnej filozofii polityki, czyli postrzegania i interpretacji wydarzeń politycznych. O ile bowiem akcydentalnie światopogląd romantyczny może prowadzić do konserwatyzmu jako doktryny, to nie może zaprowadzić do konserwatyzmu jako rozumienia polityki. Romantyzm przynosi nieuchronnie intuicyjne i uczuciowe postrzeganie politycznej rzeczywistości, czyli nie wielkiej szachownicy, gdzie decydują racje, argumenty i realne siły, ale do postrzegania „reality” jako miejsca ekspresji idei w czystej postaci. Prowadzi to do romantycznego insurekcjonizmu, którego najznamienitszym politycznym wyrazem jest PiS, a zupełnie ekstremalnym Marek Jurek ze swoją polityczną kanapą. Lustracjonizm i rusofobia to nic innego jak jakobińskie idee „republiki cnoty” i tradycji powstańczej z 1830, 1863 i 1905 roku. Romantyzmu tego nie zmienia katolicyzacja tych idei, czy to powierzchowna /PiS/, czy szczera /PR/.
Nie jest tedy przypadkiem, że w ostatnim czasie prof. Bartyzel zachwyca się legitymizmem, szczególnie hiszpańskim. Pokłosiem tych zainteresowań zapewne będzie jakaś ciekawa monografia, którą zresztą chętnie przeczytam, ale co do której jestem już pewien, że będzie znakomita. Nie zmienia to jednak faktu, że źródłem tej fascynacji legitymizmem jest właśnie romantyczne nastawienie Jacka Bartyzela. Odnoszę wrażenie, że jest dogłębnie poruszony dwustuletnią lojalnością karlistów do własnego pretendenta, dla sprawy którego bez wahania wywoływali rebelie i szli masowo na śmierć. Stąd podobna fascynacja jakobityzmem w Anglii czy legitymizmem francuskim /nawet jeśli ten ostatni to wymyślona przez politycznych fantastów bajka, powstała z powodu oburzenia lewackimi sympatiami jednego z orleańskich pretendentów/.
Niestety, prawda jest brutalna. Wprawdzie nie jestem takim ekspertem od karlizmu jak Jacek Bartyzel, ale nie mam wątpliwości, że źródła tej postaci tradycjonalizmu tkwią w czym innym: zniesienie fueros oznaczało dwukrotny wzrost podatków w Królestwie Nawarry, a pod sztandarem „prawowitego” Pretendenta można było mobilizować antyliberalnych katolików. Widać to nawet po manifestach karlistowskich pretendentów i dowódców polowych. Ci pierwsi akcentowali swoje legitymowalne prawa do władzy, podczas gdy u tych drugich sprawa prawowitości władzy była zupełnie drugorzędna wobec kwestii religijnych, politycznych i ekonomicznych. Bardzo dobrze pisze o tym Jaime Balmes, sugerując, że legitymizm był tylko sztandarem pod którym zbierali się wrogowie liberalnej monarchii. Zresztą, po śmierci ostatniego Pretendenta w 1936 roku karliści nie mieli być już jak nadal legitymistami. ”Przekazywanie” sobie legitymowalnych praw przez kolejnych „pretendentów” przypomina przekazywanie prezydentur na emigracji w latach 70-tych na podstawie Konstytucji Kwietniowej. Zupełna jurydyczna fikcja. Na wyspach Fidżi czy Samoa po dzień dzisiejszy istnieje emigracyjny „rząd” Skonfederowanych Stanów Południa – ale czy ktoś to traktuje poważnie? Realne podmioty polityczne znajdowały się gdzie indziej i dlatego większość karlistów bez wahania poparła Franco – kontrrewolucjonistę z rzeczywistości empirycznej, a nie ze świata wyimaginowanego. W sytuacji liberalnej i komunistycznej zagłady Zachodu – a z tym mamy do czynienia w XX wieku – konserwatyści potrzebowali kontrrewolucyjnego dyktatora, którego prawowitość była kwestią drugorzędną /Schmittiański „katechon”/, a nie pogłębionych studiów nad prawowitością Pretendentów, o których nikt nie słyszał. Jak mawiał słusznie stary Bainville, „jeśli komuniści na Sycylii rozdają medaliki z San Lenino /św. Lenin/, który rozdaje chłopom ziemię, to trzeba wesprzeć kogokolwiek, nawet Mussoliniego”.
Nie oznacza to, że jestem legitymizmowi wrogi. Carl Schmitt pisał, że „wszystkie idee polityczne mają charakter polemiczny”. A więc jeśli pod sztandarem legitymizmu dawało się w XIX wieku zgromadzić tysiące ludzi dla przeciw Rewolucji, to oczywiście należało tym sztandarem machać. Ale my /przynajmniej ja/ nie walczę o sztandary, ale o kontrrewolucyjną ideę porządku politycznego i społecznego. Legitymizm to jedynie zewnętrzna „ozdoba” tego porządku. Oczywiście, lepiej by był, ale jak nie ma, to nie ma. Tak myślał o sprawie wspomniany Balmes czy taki klasyk kontrrewolucji jak Juan Donoso Cortes. To samo myślał o interesującej nas kwestii Louis Veuillot, wybierając Napoleona III nad hr Chamborda.
Czynione przez prof. Bartyzela dywagacje na temat prawowitości panowania obecnej dynastii w Anglii /5/ uważam dlatego za dosyć jałowe, choć oczywiście czytam takie rzeczy jako ciekawostkę. Gorzej, że Jacek Bartyzel przenosi zasady legitymizmu na Polskę, gdzie nigdy nie były znane; jeszcze gorzej, na bieżącą politykę. Mam tu na myśli popieranie groteskowej organizacji monarchistycznej kierowanej nieformalnie przez Adriana Nikla. Piszę „nieformalnie”, gdyż w swoim geniuszu politycznym ten mąż stanu pozwolił „ukraść sobie” nazwę organizacji, gdyż działając kilkanaście lat „zapomniał” tę organizację zarejestrować w KRS. Osobiście nie żywię sympatii do p. Nikla, ale rozumiem, że pewnie są tacy co go lubią. Jednak grzmienie w jego obronie w oparciu o zasady hiszpańskiego i francuskiego legitymizmu oraz zasad dziedziczenia prawa salickiego, to jakieś nieporozumienie. Legitymizm dotyczy sposobu przekazywania władzy królewskiej, a nie wybierania władz stowarzyszeń! Jest to dla mnie świadectwo zupełnego oderwania się wybitnego historyka idei od „reality”. Jaki legitymizm? Wobec kogo? Patrząc w ten sposób Leszek Miller nadal pozostaje „legitymistycznym” szefem SLD, a Ludwik Dorn to „legitymistyczny” wiceprezes PiS /”pisowiec na wygnaniu”/!
Trzeba jednak przyznać, że zasada legitymizmu przykładana jest nie tylko na sprawę Adriana Nikla. Podobnie prof. Bartyzel zdaje się patrzeć na polską prawicę, gdyż za jej naturalnego – chciałoby się rzec „legitymistycznego” -przywódcę uznaje Marka Jurka, a to z racji, że „od zawsze” jej przewodził. Ja wcale zresztą tego faktu nie podważam: Marek Jurek nie tylko przewodził prawicy, ale i osobiście odpowiada za jej klęskę i zajęcie tej części sceny politycznej przez braci Kaczyńskich wraz z ich populistyczną partią. O ile więc argumenty natury „legitymistycznej” rzeczywiście wskazują na Marka Jurka, to polityczna racjonalność pokazuje, że tego Pana trzeba trzymać jak najdalej od polskiej prawicy, a może nawet podrzucić go – w postaci kukułczego jaja – którejś z partii lewicowych. Jednak zasada legitymizmu jest sztywna: kto urodził się jako „legitymistyczny” przywódca, ten musi być popierany, nawet w destruktywnej działalności.
Powiem więcej: Marek Jurek i Adrian Nikiel to najlepsze argumenty przeciwko legitymizmowi jakie znam. Oto doświadczenie praktyczne z całą mocą przemawia przeciwko abstrakcyjnej zasadzie!
Czy estetyka tłumaczy wszystko?
I tu dochodzimy do paradoksu romantycznego legitymizmu: czym dany polityk /Marek Jurek/ czy aktywista społeczny /Adrian Nikiel/ bardziej przegrywa, tym bardziej w oczach romantyka jego sprawa jest „godna”, „prawowita” i „legitymowalna”. Czym większe ponosi porażki w świecie rzeczywistym, tym większe odnosi „zwycięstwa moralne”. Konserwatyzm radykalny – a jego zwolennikiem jest prof. Bartyzel – gardzi wszak „reality” z perspektywy wzniosłych i moralnych zasad platońsko pojmowanej filozofii politycznej. Jacek Bartyzel – głosząc historyczną przegraną konserwatyzmu w walce o Cywilizację Zachodu – sam czuje się przecież „zwycięzcą moralnym”, ma więc naturalne inklinacje do stawiania na piedestały nie tych co są skuteczni, ale tych co wiecznie przegrywają. To istota romantycznej mentalności i maksymy „gloria victis”. To znów wspólny wątek z mentalności działaczy PiS.
Jaki z tego wniosek? Ano taki, że estetyka jest zdolna doprowadzić człowieka do poglądów kontrrewolucyjnych, choć równie dobrze może i do rewolucyjnych /rewolucja też może być piękna – vide Sorel/. Nie jest jednak zdolna doprowadzić do wypracowania konserwatywnego /empirycznego/ rozumienia polityki.
Prof. Bartyzel zarzuca mi, że mój konserwatyzm jest „kauczukowy”, czyli nadmiernie giętki, kompromisowy, naginający zasady wobec wymogów rzeczywistości. Tak, mój konserwatyzm jest dokładnie taki; co więcej, uważam, że w tym tkwi istota konserwatyzmu jako filozofii polityki. Ale ja nie jestem romantykiem.
Adam Wielomski
Przypisy:
1. http://haggard.w.interia.pl/adamwielomski.html
2. 2009, nr 9.
3. http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/3881/
4. http://haggard.w.interia.pl/arturgorski.html
5. http://www.konserwatyzm.pl/aktualnosci.php/Wiadomosc/3882/
6. www.prawica.net/node/17394
Inne tematy w dziale Rozmaitości