Diagnoza według której Polacy to wariaci próbujący popełnić zbiorowe samobójstwo była formułowana wielokrotnie przez reprezentantów wszystkich opcji ideowych i politycznych. Czesław Miłosz tak napisał o powstańcach warszawskich w „Zniewolonym umyśle”: ‘Wiedzieli, że nie ma zwycięstwa i że ich śmierć jest tylko gestem w obliczu obojętnego świata. Godzili się na nią nie pytając nawet, czy jest jakaś waga, która waży ich czyny... Nie było granic tym szaleństwom dobrowolnej ofiary”. Myśl tę rozwinęła Maria Janion, obwiniając za tragedię mieszkańców Warszawy męskich szowinistów dotkniętych masochistycznym dążeniem do samozagłady. Pani profesor zawzięcie tropiła nawroty tej groźnej choroby w dzisiejszej Polsce. Kiedyś w wywiadzie dla Gazety Wyborczej stwierdziła ze zgrozą: „Koło się zamyka, bo widzę, że dzieci się bawią w Powstańców Warszawskich”. Podobne zarzuty formułowali i formułują lewicowcy wszelkiej maści z oczywistych względów- dla nich wszelkie przejawy patriotyzmu to zbrodnia.
Jednak u ich przeciwników ideowych możemy znaleźć identyczne sformułowania. Dla narodowców przegrane polskie powstania były efektem romantycznego myślenia będącego reliktem szlachetczyzny. Biblia polskiego nacjonalizmu „Myśli nowoczesnego Polaka” napisana przez Romana Dmowskiego w 1903 roku uchodzi za arcydzieło polskiej myśli politycznej. To rzeczywiście dzieło głębokie i zmuszające do wysiłku intelektualnego chociażby poprzez negację zawartych w nim tez. Oprócz szeregu błyskotliwych twierdzeń w swojej zasadniczej części to gwałtowna filipika przeciwko polskiej szlachcie, której Dmowski zarzuca wszelkie możliwe grzechy ze zniszczeniem własnego państwa we współpracy z Żydami na czele. W tym ujęciu szlachcic polski to wcielenie najgorszych cech, ponieważ jego charakter wykształcił się w warunkach odmiennych od cywilizowanego świata.
Z wyraźną zazdrością autor „Myśli” wspomina o Francji stojącej tak daleko cywilizacyjnie od Polski dzięki wymordowaniu tamtejszej szlachty przez rewolucjonistów. W polemicznym ferworze napisał nawet, że polska szlachta całkowicie była odizolowana od reszty narodu co jest oczywistą nieprawdą. W kraju którego co dziesiąty mieszkaniec legitymował się swoim klejnotem rodowym zostać szlachcicem nie było wcale tak trudno. Sposobów było kilka: szlachectwo można było otrzymać po przejściu na katolicyzm, uzyskać jako nagrodę za służbę w wojsku lub po prostu kupić i to za niewygórowana cenę. Wystarczyło, że dwóch spośród braci szlachty poświadczyło szlachectwo trzeciego i sprawa była załatwiona. Zainteresowanych tematem odsyłam do „Liber chamorum” imć Nekandy Trepki z wdziękiem opisującego to zjawisko. Dmowskiemu pisze też, że szlachta polska była zupełnie odmiennym tworem społecznym od szlachty innych narodów. To akurat prawda gdyż nigdzie indziej nie stanowiła ona 10 procent ogółu ludności i w związku z tym nigdzie indziej aż tak duża grupa nie decydowała w sposób demokratyczny o polityce państwa.
To właśnie szlachta dążąc do pełnej wolności stworzyła system polityczny dawnej Polski w oparciu o wzory rzymskiego republikanizmu. Łatwo jest go krytykować gdy analizujemy schyłkowy okres Rzeczypospolitej zapominając, że dzięki takiemu modelowi ustrojowemu Polska osiągnęła status mocarstwowy i była czynnikiem stabilizującym system polityczny Europy przez kilkaset lat. Ówczesny szlachcic uważał się za Rzymianina, z reguły płynnie mówił łaciną a jego światopogląd oparty na klasycznych wzorcach kształtował kościół Katolicki. To dopiero w okresie Oświecenia zaczęto go przedstawiać jako ksenofobicznego opoja z podgolonym łbem zamieszkującego Ciemnogród. Taka wizja była pracowicie kolportowana przez zaborców a po wojnie przez komunistów, którzy trafnie rozpoznali jaka groźbę stanowi dla nich etos wolnościowo-republikański.
Według przywódcy endecji Polacy aby stać się nowoczesnym narodem muszą całkowicie zmienić swój charakter narodowy i wyplenić zeń wszelkie cechy szlachetczyzny. To pomysł par excelance socjalistyczny i całkowicie utopijny. Nawet gdybyśmy przyznali rację Dmowskiemu i uznali kulturę szlachecką za zbędny balast to teza, że w innych warstwach społecznych: chłopstwu i mieszczaństwie panuje zdrowy duch, który wymaga jedynie odpowiedniego rozwoju nie odpowiada stanowi faktycznemu. W dawnej Polsce nie istniały autonomiczne typy kultury charakterystyczne dla każdej warstwy społecznej. Istniał tylko jeden w pełni wyartykułowany przez szlachtę i promieniujący na inne grupy społeczne. Powstały na ten temat całe biblioteki. Natomiast ja przytoczę tylko opowieść o genezie łowickiego stroju ludowego, kolorowego pasiaka od którego można dostać oczopląsu. Otóż biskup łowicki przyodział swoją służbę w stroje wzorowane na papuzich uniformach gwardii papieskiej zaprojektowanych ponoć przez samego Michała Anioła. Tak bardzo spodobały się one okolicznym chłopom, że sprawili sobie podobne tylko jeszcze bardziej kolorowe. Nawet jeśli to tylko anegdotka to doskonale obrazuje relacje pomiędzy kulturą szlachecką a rzekomo rdzenną chłopską.
Przeciwnicy szlachetczyzny z różnych opcji ideowych znaleźli sobie tez doskonały wzór dla Polski a mianowicie Czechy. W bitwie pod Biała Górą w 1620 roku wyginęła czeska szlachta co doprowadziła do dominacji kultury plebejskiej i mieszczańskiej bez jakichkolwiek samobójczych romantyzmów. W XIX czeska inteligencja wymyśliła sobie nie tylko naród ale nawet jego język. Czesi są w Polsce przedmiotem zazdrości zarówno dla reprezentantów prawicy jak i lewicy. Co za wspaniały kraj, bez szlachetczyzny, romantyzmu i tym samym samobójczych wyskoków, kierujący się wyłącznie skalkulowanym pragmatyzmem i dzięki temu unikający wszystkich nieszczęść będących naszym udziałem. W polemikach dotyczących sensu powstania warszawskiego co drugi mądrala podaje przykład Czechów, którzy dzięki swojemu realizmowi uniknęli hekatomby. Nie to co ci durni Polacy oczadziali oparami romantyzmu. O drobniejszych objawach bohemofilli takich jak kult czeskich filmów z lat 60-tych czy twórczości Bohumila Hrabala nie będę się rozpisywał. Dodam tylko, że nie zachwyca mnie ani jedni ani drugie.
Proponuje natomiast dokładniejsze przyjrzenie się rzekomemu czeskiemu pragmatyzmowi. Po zagarnięciu Austrii Hitler zażądał od rządu Czechosłowacji Sudetów zamieszkałych przez mniejszość niemiecką. W przeciwieństwie od Polski w 1939 roku, Czechosłowacja w 1938 roku mogła odeprzeć niemiecki atak. Wzdłuż granicy niemiecko-czeskiej znajdował się pas potężnych umocnień, których Wehrmacht nie byłby w stanie sforsować. Mało realne były też groźby zbombardowania Pragi wziąwszy pod uwagę potencjał czeskiego lotnictwa i obrony przeciwlotniczej. Mało kto wie, że w latach 30-tych Czechy były jednym z najbardziej uprzemysłowionych regionów Europy. Armia czeska dysponowała nowocześniejszym sprzętem niż Niemcy. Mimo to rząd Czechosłowacji wobec braku poparcia ze strony Francji i Wielkiej Brytanii ugiął się pod presją Hitlera. Twarde odrzucenie tych żądań oznaczałoby kres kariery fuehrera tysiącletniej Rzeszy jeszcze w 1938. Grupa niemieckich generałów w tym szef wojskowego wywiadu -Abwehry, admirał Canaris planowała odsunięcie niedoszłego malarza od władzy. Plany te spaliły na panewce wobec bezprzykładnego triumfu Hitlera jakim było zniszczenie Czechosłowacji bez użycia wojska. 30 września 1938 roku w Monachium rząd Czechosłowacji uznał oddanie Sudetów Niemcom, zostało to zaakceptowane przez Francję i Anglię. Ubocznym skutkiem konferencji był powrót do macierzy Zaolzia- zamieszkałego w większości przez Polaków i okupowanego od 1919 przez Czechosłowację. Jednak najważniejszym efektem rozpadu naszego południowego sąsiada była możliwość zaatakowania Polski przez Niemcy z trzech stron.
W działaniach Czechów w okresie międzywojennym nie dostrzegam pragmatyzmu ale przejawy szaleństwa i zwykłej głupoty. Zniszczenie ich kraju nastąpiło niejako na ich własne życzenie, stosunek Pragi do mniejszości: Niemców, Polaków, Słowaków i Ukraińców był mieszanina represji i oszukańczych gestów. Dało to Hitlerowi doskonały pretekst do zniszczenia Czechosłowacji. Obydwu przywódców tego kraju-Masaryka i Benesza cechował patologiczny antypolonizm do tego stopnia, że czeski rząd wolał poddać się Niemcom niż pójść na współpracę z Polską żądającą uregulowania kwestii Zaolzia. Tomasz Masaryk, pierwszy i najdłużej urzędujący prezydent Czechosłowacji wydał polecenie zajęcia tego terenu w 1920 uniemożliwiając przeprowadzenie referendum, którego wynik był oczywisty ze względu na przewagę ludności polskiej. Cała akcje podsumował stwierdzeniem, że „Polakom nie szkodziłoby, gdyby oberwali po pysku, przeciwnie byłoby to z pożytkiem, ochłodziłoby to niebezpiecznych szowinistów”. Masaryk z właściwym sobie pragmatyzmem szkodził Polsce jak mógł wstrzymując transporty broni z Francji i Węgier w czasie najazdu bolszewickiego o którym sądził, że Czechosłowacji nie dotyczy. Konsekwentnie odrzucał wszelkie propozycje współpracy ze strony polskiej świadomej niebezpieczeństwa niemieckiego. W 1930 roku twierdził, że Polska powinna oddać Niemcom tereny dawnego zaboru pruskiego. Nie omieszkał też poinformować Niemców o polskiej propozycji wojny prewencyjnej po dojściu Hitlera do władzy. Następca Masaryka Edward Benesz także wykazywał się wyjątkowym realizmem odrzucając polskie propozycje wspólnej akcji przeciwko Niemcom. Jako sowiecki agent z pełną aprobatą odniósł się do wkroczenia Armii Czerwonej na teren Polski. W 1946 roku ponownie został prezydentem Czechosłowacji a dwa lata później zrobił swoim mocodawcom ta uprzejmość, że umarł. Bilans czeskiego „realizmu” przedstawia się fatalnie. Oczywiście zawsze można powiedzieć, że Czesi uniknęli tak wysokich strat jak Polacy. Zwracam jednak uwagę, że w latach 30-tych poziom życia w Czechosłowacji zbliżony był do standardów zachodnioeuropejskich. W wyniku szaleńczej polityki jej przywódców, którzy odrzucili polskie propozycje zastopowania Hitlera zbliżył się do poziomu sowieckiego.
Wróćmy jednak do pytania czy Polacy to obłąkany naród o skłonnościach samobójczych? Nawet zwierzęta nie mając drogi ucieczki atakują silniejszego przeciwnika instynktownie wyczuwając, że jeżeli nic nie zrobią, to na pewno zginą. Latem 1944 wobec perspektywy zniszczenia miasta w czasie oblężenia oraz sowieckiej okupacji nie pozostawało nic innego jak chwycić za broń. Podjęcie walki zbrojnej w Warszawie nie było efektem samobójczych tendencji zaszczepionych nam przez romantyzm, ale raczej wynikiem działania instynktu samozachowawczego, który w beznadziejnej sytuacji każe walczyć, nawet gdy jest tylko cień szansy.
Inne tematy w dziale Kultura