wolny-rynek wolny-rynek
1443
BLOG

Dawne i nowe media. Czy Agora sprzeda "Wyborczą"?

wolny-rynek wolny-rynek Gospodarka Obserwuj notkę 1

Jednym z największych przegranych polskiej transformacji jest rynek mediów. Niewydolność tego rynku, najbardziej podstawowego we współczesnych gospodarkach opartych na talencie (już nie opartej na wiedzy, jak w już we wstępiej swojej książki "Narodziny klasy kreatywnej" głosi najpopularniejszy obecnie badacz miast R. Florida), jest jednym z decydujących czynników obecnej sytuacji zapaści gospodarczej Polski po 1989 roku. Zostaliśmy w tyle za takimi krajami jak Czechy czy Estonia. Zdecydowanie ten ostatni postawił na taktykę żabiego skoku w kolejną epokę. Dzięki strategicznej polityce władz w Estonii dokonano skoku w społeczeństwo informacyjne.

W Polsce żyjemy w epoce jeszcze sprzed społeczeństwa internetowego, społeczeństwa informacyjnego. Polską wciąż rządzą tradycyjne media. Nowe media, jakie powstały, nie wnoszą niemal żadnej wyższej jakości. W Polsce niebywałym problemem dla ekonomisty piszącego teksty branżowe jest samo opublikowanie tekstów. Zawodzi już sam rynek mediów. Niesprawny jest rynek mediów poszczególnych branż gospodarki, mediów czy to przemysłu stoczniowego czy żeglugi śródlądowej.

Często tych mediów nie ma w ogóle, lub są jedynie trybuny różnych stronniczych organizacji. W Polsce pod rzekomo komercyjne media może podszyć się np. związek zawodowy byłych managerów firm państwowych, którym gospodarczo zależy na utrzymaniu gospodarczego zastoju. Ze stagnacyjnego  środowiska firm państwowych odnosili i odnoszą korzyści gospodarcze, czasem mniejsze niżby odnosili na wolnym rynku, ale brak jest motorów zmian. Czasem obecni managerowie firm państwowych przelewają na ich pisma i firmy ogromne środki, w zamian za ochronę ich interesów. Polska stała się krajem niebywale przenikniętym, ba, zdominowanym przez rozmaite grupy nacisku gospodarczego.

Ekonomista często nie ma dróg dotarcia do szerszej publiki. Pisma naukowe mają znikomy zasięg, szczególnie w Polsce (na świecie niektóre tytuły, jak Foreign Affairs, zyskały renomę wdrapując się na półki nawet polskich salonów prasowych). Rynek czasopism naukowych w Polsce nie istnieje, a być może byłby ciekawą alternatywą dla mediów głównego nurtu.

Czasopisma naukowe w ogóle nie są w Polsce dostępne w sieci Internet, poza nielicznymi tytułami. Ekonomista w Polsce większość czasu spędza zabiegając o środki na wydawanie czasopism lub organizując działalność wydawniczą. Śle apele do zachodnioeuropejskich fundacji wspierających wolność słowa, powiązanych także z ruchami ekonomistów. Gdy uda się wywalczyć np. 200 tys. PLN rocznie, okazuje się ze polska organizacja która otrzymała owe środki, dla ekonomistów przeznacza znikomą część swoich szpalt, albo każe prace nadsyłać pracochłonnie sformatowane, a ich publikacja jest również niewiele prostsza.

W czasach Internetu żyjemy w Polsce w przedinformacyjnej rzeczywistości. Wiedza najlepiej wykształconych z mieszkających w tym kraju ląduje na jakimś stosie makulatury, pojawiając się w archaicznych kanałach informacyjnych- periodykach papierowych-  do których nawet nie sposób dotrzeć współczesnymi technologiami.

Polskie czasopisma profesjonalne i naukowe nie stanowią żadnych miejsc otwartej dyskusji, nie skupiają środowisk branżowych. Także z racji ich archaicznego, papierowego charakteru, oraz braku miejsc otwartej dyskusji są raczej trybunami zamkniętych grup. Wyjątki są nieliczne.

Ekonomista przyzwyczajony do realiów polskiej rzeczywistości i przekonany do wartości własnej pracy wydaje po prostu sam własne pisma. Jest to, jak się okazuje, najprostsze, wręcz banalne w porównaniu z wcześniejszą udręką (np. okres 11 miesięcy który mi upłynął od momentu napisania fachowego artykułu do znalezienia wydawcy i opublikowania).

Polskie władze nie chcą płacić na czasopisma, a jeśli nawet płacą, to na periodyki wydawane niemal wymarłymi formami dystrybucji treści w środowisku naukowym. Otrzymanie publicznych subwencji nie jest możliwe, nawet na brak środków uskarżają się te gdzie piszą specjaliści, profesjonaliści, starający się nikogo nie urażać, pisząc tak jak się pisze w czasopismach naukowych. Takie czasopisma kosztują po prostu pieniądze, i obecnie wydający czy to dobrej jakości blogi naukowe, czy to internetowe czasopisma, dopłacają do ich wydawania z własnych pieniędzy, traktując je jako formę promocji.

Ciekawe gdzie jeszcze naukowcy mają takie problemy? W Mozambiku? Jakość polskiej prasy akademickiej, i to nie tylko jakość samych treści, ale i forma ich rozpowszechniania, rzutują na kondycję kraju, na kondycję pracy ekonomistów badających gospodarkę. W obecnych warunkach aż nie chce się prowadzić badań, skoro rozpowszechnienie ich wyników nastręcza takich trudności.

Znam jakąś liczbę ekonomistów. Tylko ci najbardziej uznani, co zwykle wiąże się ze stażem „pracy w zawodzie”, mają możliwość publikacji w prasie najbardziej popularnej w Polsce: tabloidach średniego rynku, i są punktem zainteresowania dziennikarzy. Mniej nośne tematy: ekologia, ekonomika miast czy regionów, ekonomika transportu, ekonomika energetyki, ekonomika kultury są w Polsce tematem w mediach w większości nieobecnym.

W mediach wydawanych przez rozmaite „związki zawodowe” brylują nadal teorie i treści rodem z minionej epoki. Dziedzictwo intelektualne minionego reżimu jest silne w podejściu nawet do historii, szczególnie tej regionalnej. Periodyki regionalne są zwykle finansowane i wydawane przez miejscowych polityków.

W jednym z takich politycznie finansowanych publikatorów historycznych lansowano np. ideę „Śląska Lubuskiego”, kontynuując postkomunistyczną tradycję tworzenia z północnego fragmentu Dolnego Śląska (wokół Krosna, Kożuchowa i Zielonej Góry) krainy historycznej, która oryginalnie jest niewielka i położona w innej lokalizacji (rozpięta wokół miejscowości Lebus, Górzykowo, Torzym).

Po dziś dzień na Ziemiach Odzyskanych jakość regionalnych czasopism jest znacznie niższa niż tych wydawanych przed II wojną światową. Badając czasopisma wydawane w regionie Zielonej Góry przed drugą wojną światową, należy zwrócić uwagę na świetną jakość prac dotyczących nawet starożytnej historii regionu, czy prace dokumentujące lokalne zabytki architektury czy atrakcje przyrodnicze.

Patrząc nawet na wydawane w czasach reżimu NSDAP przedwojenne śląskie czasopisma regionalne drukowane gotycką czcionką, wydaje się jakby nawet wiedza o miejscowych atrakcjach turystycznych nagle zanikła. Przedwojenne zdjęcia np. atrakcyjnego widokowo przełomu Odry w okolicach Białej Góry koło Nowej Soli to po dziś dzień jedyne dostępne szersze publikacje medialne odnośnie tej atrakcji, polscy mieszkańcy tych ziem opisy atrakcji turystycznych regionu uznali za niegodne dokonania opisu w mediach większości atrakcji przyrodniczych terenów na jakich przyszło im mieszkać. Podobnych wyliczeń można by mnożyć.

Gospodarcze przyczyny mogą być także ewidentne przy dalszej lekturze owych przedwojennych wydawnictw. W regionie Zielonej Góry brak ok. 90 % producentów działających na tym terenie przed II wojną światową. W tychże przedwojennych czasopismach reklamowali się producenci mebli, maszyn, armatury, nawet mostów i taboru kolejowego. Zanikły całe sektory gospodarki, działające na tych terenach przed II wojną światową.

Kondycja rynku mediów jest pochodną stanu całej regionalnej gospodarki. Na casusie regionu Zielonej Góry można postawić tezę, że regres gospodarczy, ewidentny w regionie, ciągnie za sobą regres mediów. Nie powstają nowe media, te istniejące obniżają swój poziom. Ludzie nauki nie wypowiadają się na sprawy regionu. Lub, ich wypowiedzi w sprawie polityki regionalnej są dostępne w pismach niedostępnych w ogólnodostępnej sieci sprzedaży, nie dotrą do nich "zwykli czytelnicy".

Lokalne stacje telewizyjne i radiowe są trybunami polityków z lokalnych władz. Szczególnie w mediach elektronicznych, poza siecią Internet, głos lokalnej publiczności wydaje się być obecny w ilościach znikomych. Regionalne media publiczne często wypadły z rynku, skupiając się np. na osobach starszych. Lokalne telewizje publiczne nagminnie reprezentują jedynie część środowisk regionu.

Wcale nieczęstą sytuacją jest że jedyne media całych regionów są finansowane przez administrację publiczną. Albo: przenikanie się sfer mediów i lokalnej polityki jest nader szybkie. Manager lokalnego oddziału Gazety Wyborczej staje się prezydentem miasta, uzyskując największe w skali kraju poparcie wśród kandydatów wystawionych przez partie. Trudno oprzeć się wrażeniu zakneblowania w lokalnej prasie i telewizji części krytycznych argumentów przeciwko jego rządom. Te ukazały się jedynie w publikatorach sfinansowanych i wydanych z pieniędzy konkurujących komitetów wyborczych.

Problemem jest postępująca zapaść gospodarcza takich regionów. We wcale nie skrajnych przypadkach nie jest możliwe opublikowanie nawet artykułów o treści ekonomicznej, dotyczących problemów gospodarczych. Mnożą się problemy ekologiczne o których media oficjalne milczą. Z rzadka odrębne głosy znajdą ujście w blogosferze i sieciach społecznościowych, wciąż jeszcze mało popularnych jako alternatywa dla mediów głównego nurtu, skupiających niekiedy tylko 1-2 % lokalnej populacji, głównie osób młodych (np. sieć grono.net w Zielonej Górze).

Szczególnie lokalne media elektroniczne osób młodych przerażają ubóstwem treści. To młodzi stanowią grupę najsilniej emigrującą z takich regionów, pozbawionych zresztą także gospodarczych perspektyw. Emigruje szczególnie młoda bohema twórcza. Zabrakło jakby kanałów integracji kultury i opinii lokalnej młodej bohemy, która się po prostu nie przebiła do komercyjnych tzw. "mediów głównego nurtu". Lokalni artyści odnoszą sukcesy ale np. w innych, większych ośrodkach, gdzie popyt jest większy, gdzie są inne, bardziej współczesne kanały mediów, społeczność jest bardziej między-połączona za pomocą sieci społecznościowych, gdzie większe są środki przeznaczane przez władze publiczne na działania kulturalne.

W Warszawie sieci społecznościowe spełniają funkcję poczty pantoflowej, donosząc informacje o działaniach kulturalnych artystów nas interesujących. To sieci społecznościowe najszybciej reformują polską kulturę i umożliwiają młodym ludziom komunikację, a nie media komercyjne czy publiczne. Te stały się już dla wielu młodych pokoleń medium uzupełniającym, a dla znacznej części polskiego młodego pokolenia są w ogóle nieobecne.

Sieci społecznościowe ujawniły ogromny niewypełniony popyt na treści kulturalne. Artyści sami zamieszczają zaproszenia na swoje imprezy kulturalne. Niemalże całość kultury młodego pokolenia ma charakter komercyjny, brak przecież innych metod finansowania tej części polskiej sztuki. Jednocześnie trudno mówić o jednolitej kulturze. Jest to raczej, jak ujmuje to francuski socjolog Alain Touraine, wiele społeczeństw o odrębnych kulturach, które spaja już jedynie wspólnota interesów jaką jest wspólny organizm państwowy czy wspólne interesy gospodarcze.

Import wytworów kultury jest przeogromny. W polskich warunkach można w całości funkcjonować w „kulturach z importu”, mających już własną otoczkę instytucjonalną. Rodzima produkcja wiernie naśladuje kulturalne produkty zagraniczne, pojawiają się spolonizowane wersje kultur z innych regionów świata. Czasem bardzo egzotycznych. Znam np. dwie osoby wyznające brazylijskie Candomblé.

W RFN czy Wielkiej Brytanii media generalnie podążają za zmianami społecznymi. W Polsce to nie następuje, a różnice między kosmopolityczną klasą kreatywną a innymi klasami społeczeństwa są symbolizowane różnicami w prezentowanych w mediach treściach. Media najbardziej progresywnej części społeczeństwa to spersonalizowane serwisy mikrobloggowe wypełnione treściami kulturalnymi, głównie zaproszeniami na liczne komercyjne imprezy kulturalne.

Zaś media tradycyjnej części polskiego społeczeństwa są nieuczestniczące, lub zatrzymane w minionej technologii web 1.0. Komentarze czytelników nie mają tego statusu co w mediach najbardziej uczestniczących. Artykuły w tych mediach nie zamieniają się w internetową dyskusję obecną na części portali bloggerskich. W „Gazecie Wyborczej” komentarze czytelników wymagają ich rozwinięcia, podjęcia dodatkowych czynności by je poznać. Czytelnicy są niepełnoprawną częścią serwisu. Jeszcze radykalniej jest na mającym konserwatywny charakter portalu rp.pl.

„Wprost” właśnie ogłosiło zamknięcie swojego forum dyskusyjnego (także tłumaczono się „kibolstwem” poziomu wpisów czytelników). Trudno się dziwić, ze takie medium jak „Wprost” wyraża oburzenie kulturą dyskusji na swoim forum. Ta gazeta nie oferuje nic co mogłoby przyciągnąć bardziej umiarkowaną społeczność internautów. Dyskusje na wielu polskich głównych mediach są nierzadko poniżej poziomu rozmów polskich nastolatków z przedmieść. Te zwykle goszczą w innych społecznościach internetowych, od "Wprost" różniących się także większą obecnością treści kulturalnych.

Tymczasem uczestniczące media współczesne umożliwiają czytelnikom nawet wybieranie najcelniejszych komentarzy, układanie ich w kolejności poprzez procedury uproszczonego głosowania on-line. Przypominają demokratyczne wspólnoty. W polskich warunkach mogą budzić przerażenie, ale w zasadzie tylko tam odbywa się dyskusja nad współczesnymi polskimi uprzedzeniami, słychać o procesach sądowych gdzie indziej nie komentowanych. Polskie społeczeństwo na przykład okazuje się być nietolerancyjne dla imigrantów.

Rozwój mediów społecznościowych obnaża deficyty demokracji, szczególnie na szczeblach lokalnych. Jednocześnie najbardziej krytykowane polskie media to w istocie zamknięte „wieże z kości słoniowej” dziennikarzy i wydawców. Pamiętam że proszono mnie ongiś by nie krytykować szeregowych dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, owa osoba twierdziła ze pracuje tam wielu wartościowych dziennikarzy, muszą oni jednak realizować polecenia wydawców mających inne niż oni poglądy.

Przynajmniej niektóre polskie media mogłyby być rodzajem niewykluczającego „papierowego Facebooka”, będąc choćby tylko w wersji on-line trybuną mieszkańców danej miejscowości, pozwalając im nagłaśniać ich imprezy kulturalne czy też w szerszym stopniu uczestniczyć w tworzeniu takich pism. Nawet jednak inicjatywa Mediów Regionalnych (portale "Moje Miasto") tych zadań nie spełniły, będąc nieprzychylne użytkownikom, trudne w obsłudze.

Patrząc, jakie treści są wykluczane z lokalnych mediów i znajdują się w sieciach społecznościowych, jest to głównie oferta kulturalna młodego pokolenia, różne krótkie opinie i komentarze, zabawne rysunki, odniesienia do artykułów uznanych za ciekawe przez społeczność internautów. Jeśli za internetowych przyjaciół mamy także twórców kultury i działaczy społecznych, rezultat tych krojonych na miarę mediów społecznościowych jest dość ciekawy.

Media społecznościowe zaczęły nie tylko przypominać, ale i zastępować dawne media. Następuje jeszcze większe rozwarstwienie kulturowe mieszkańców kraju. Media komercyjne dla najbardziej nowoczesnych grup użytkowników stały się nagle mało znaczącym dodatkiem, czasem nawet niedostrzeganym przez całe społeczności funkcjonujące w kraju.

Chcąc pozyskać czytelników, media tradycyjne aktywizują się w sieciach społecznościowych. Zasięg finansowanych przez rząd mediów publicznych w progresywnych grupach społeczeństwa zanikł niemal całkowicie- czasem jest to nawet ledwie kilka godzin kontaktu z takimi mediami rocznie. Nawet ich nośniki treści są archaiczne: regionalne publiczne ośrodki telewizyjne czy regionalne media publiczne są zwykle w tych sieciach nieobecne, lub bardzo niepopularne.

Podobnie niepopularna jest spora część dziennikarzy, czy też instytucji kultury i sztuki. Także instytucje kultury finansowane ze środków publicznych okazują się często nie gromadzić sieciowych fanów czy odbiorców. Aktywne i sieciowo popularne są zaś instytucje często nieformalne, o których nie usłyszymy w mediach publicznych czy komercyjnych.

Jednocześnie wykluczone z mediów tradycyjnych grupy nieformalne nierzadko zaliczają się do współczesnej elity kulturalnej kraju. Opierają się już jednak na zupełnie odmiennych mediach, nie są też grupami działającymi poprzez formalne kanały, raczej wykorzystują nowe kanały do rozwoju czy zaistnienia.

Rośnie więc konflikt: dawne media rządzone hierarchicznie, w rodzaju stacji TVN czy portalu gazeta.pl, są w jakiejś części środowisk skupionych wobec nowych mediów postrzegane jako niedemokratyczne, utrzymujące status-quo.

Resentymenty okazują się rozpowszechnione nawet w środowiskach o których aktywności politycznej byśmy wątpili. Tysiące kibiców na stadionach podczas meczów piłkarskich rozciągało gigantyczne billboardy krytykujące niesprawność obecnego rządu czy parodiujące logo Gazety Wyborczej (utrzymany w tej samej typografice napis „gówno prawda”). Ma się wrażenie że nawet te środowiska postrzegają krytycznie obiektywność tej gazety. Podobne nalepki zdobią warszawskie przystanki tramwajowe, radykalniejsze- na drzwiach najbardziej offowych warszawskich galerii sztuki sugerują że ta gazeta służy minionemu reżimowi.

Adam Michnik był pytany na debacie o antysemityzmie podczas ostatnich warszawskich „Targów Książki” o to, czy, w kontekście rozwinięcia przez kilka tysięcy kibiców gigantycznego billboardu atakującego go wypominając żydowskie korzenie, nie odnosi ostatnich ataków antysemickich w Polsce jaki kierowanych głównie pod jego adresem. Pytano go o to czy sam nie ocenia swojej działalności (redaktora naczelnego najbardziej prorządowej gazety codziennej w Polsce) jako kontrowersyjnej. A. Michnik odmówił odpowiedzi na pytania. Później w kuluarach nazwał pytającego mianem kretyna.

A być może tli się tutaj konflikt ekonomiczny: środowiska Gazety Wyborczej z szerszymi warstwami społeczeństwa? Jak szeroki jest konflikt z warstwami postrzegającymi działalność Gazety Wyborczej jako szkodliwą głównie wobec ich interesów, także gospodarczych? Rozwijane przez kibiców bannery krytykowały także gospodarczą nieudolność rządu. Resentyment, winiący rząd za brak reform gospodarczych, a Gazetę Wyborczą za jego wspieranie i lobbowanie na korzyść tych władz, najwyraźniej jest powszechniejszy społecznie niż sądzili krytycy Gazety Wyborczej.

By mnie szukać tak daleko możliwych przyczyn takich konfliktów, wystarczy sięgnąć po omawiany tytuł. W wydaniu z dn. 9 maja 2011 możemy przeczytać:

„Kibole terroryzują kluby, właścicieli stadionów. Jedni rozprowadzają narkotyki, inni zastraszają firmy by np. nie ogłaszały się w tytułach które ich piętnują. Na trybunach są już antyrządowe transparenty”. Po czym publikowany jest komentarz członka rządu: „To na pewno struktury przestępcze o wysokiej organizacji. (...)”

Nie ma tutaj jednakże dowodów rozpowszechnienia rzekomego rozprowadzania narkotyków. Zresztą, o jakich narkotykach mówimy? Może miękkich, w rodzaju marihuany, popularnych także wśród innych grup młodzieży, tolerowanych przez rządy zachodniej Europy jako mniej szkodliwe? Mi osobiście kibice którzy zamienią wywołującą agresywne zachowania wódkę na marihuanę, wydają się raczej nieszkodliwi.

A antyrządowe transparenty? Chyba każdemu wolno? A jeśli owe antyrządowe transparenty właśnie najbardziej bolą rządzących jak i dziennikarzy Gazety Wyborczej? Nie jestem zwolennikiem burd na stadionach, ale powyższe argumenty wydają się godne populistów, poprzez wiktymizację części społeczeństwa szukających metod legitymizacji społecznej. Głosu samych kibiców w relacjach tej gazety z tego dnia szukać nadaremnie. Dziennikarskiego kunsztu zapewne uczono się w reżimie totalitarnym.

Zmiany w akcjonariacie Agory, wydawcy tego tytułu, byłyby wielką zmianą jakościową w polskiej demokracji. Sprzedaż tytułu innemu wydawcy mogłaby stworzyć sytuację w której ta gazeta znów odegrałaby kluczową rolę w przemianach społeczno- gospodarczych kraju.

Samo wydawnictwo chyba nie dostrzega czym jest. W mojej opinii jest wydawcą kontrowersyjnego tytułu codziennego o populistycznym charakterze, wydawcą nader komercyjnych poradników i albumów. Wydawnictw o tak wyjątkowo komercyjnym profilu jest na polskim rynku niewiele. Inne polskie czy zagraniczne wydawnictwa wydają się znacznie bardziej skupiać na pozycjach wartościowych z pobudek etycznych, pozamaterialnych. Publikują o wiele bardziej ambitne publikacje.

Zaś „Wyborcza” wydaje się oferować z roku na rok coraz to niższy poziom wydawniczy. Może pora na własnościowe przetasowania? Skoro powstały nowe gazety konkurujące z „Wyborczą”, to być może, zmiana właściciela samej „Wyborczej” jest także tylko kwestią odpowiednio zorganizowanych działań? Gazeta ta już raz w nieodległej przeszłości znalazła się w stanie finansowej agonii. Być może trzeba jedynie silnego impulsu który wymusi zmiany.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

wolny-rynek
O mnie wolny-rynek

Absolwent Universite de Metz i Viadrina University, ekonomista. Specjalizuje się w infrastrukturze. Zawodowo jednak zajmuje się branżą e-commerce, ostatnio tworząc np. portal poselska.pl czy ie.org.pl. Interesuje się historią i muzyką. Uprawia sporty: capoeirę, downhill i snowboard. Interesuje się też ochroną zabytków i środowiska naturalnego. Poglądy gospodarcze: ordoliberał, wyznanie: Rastafari/Baha'i. Email: phooli(małpa)gmail.com Czasopismo Gazeta Poselska Promote your Page too

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Gospodarka