Będąc mężczyzną „second-hand”, po przejściach, metrykalnie 40 plus VAT + ZUS. Stosunek do służby wojskowej i obowiązków alimentacyjnych uregulowany. Znaków szczególnych i nałogów – brak.
No i właśnie wtedy, w samym środku kryzysu wieku średniego, kiedy wydaje się, że to co było do przeżycia, zostało przeżyte i pozostają już tylko wspomnienia czasu przeszłego dokonanego i szafka leków na nadciśnienie, wtedy pojawiła się Ona … ta z serii „najtrudniejszych miłości”, niespełnionych i nieprzewidywalnych a przez to może najpiękniejszych. Pojawiła się nagle i niespodziewanie, skoro to nie człowiek kota, ale kot wybiera człowieka …
Wykonując wolny zawód odizolowałem się na czas koronakryzysu na wsi, w domu po moich Dziadkach, w którym dziś zamieszkuje moja Mama. Z dnia na dzień jako mieszczuch zacząłem doceniać uroki rustykalnego życia, wynosząc laptop służący mi za całe biuro na taras i z pozycji tarasu smakowałem rzeczywistość. I właśnie wtedy, gdzieś tak w połowie deszczowego czerwca 2020, przyszła Ona … nieśmiała, przestraszona, jakby zgubiła drogę, a może tylko zaskoczona moją obecnością. I to był ten właśnie moment – pierwszego spojrzenia. Komentarz mojej Mamy był po kobiecemu pragmatyczny – „trzeba by jej coś dać” (w sensie do jedzenia). I tak się zaczęło …
Jej pierwsze wizyty miały raczej charakter incydentalny, sporadyczny … wyczekiwała na swoją porcję „mięsa z kury” albo innych zapasów z lodówki z pewnej odległości, za ogrodzeniem … by zbliżyć się dopiero mając pewność, że jestem na tyle daleko i na tyle spokojny i by pokazać czym jest „syndrom głodu”. Po pewnym czasie zawartość lodówki została zastąpiona intuicyjnie podawaną karmą, a wszystko z zachowaniem większych odległości niż te wymagane reżimem sanitarnym – żadnego głaskania, miziania, zbliżania się … Zapamiętała miejsce, przychodziła – mniej lub bardziej regularnie i zjadała do ostatniego kawałeczka (żadnego grymaszenia), to wszystko co zostało podane do stołu (ze szczególnym wskazaniem na wołowinę w sosie z saszetki). Wkrótce też zaczęła ewoluować moja rola - z „jadłopodawcy” na opiekuna spokoju czasu posiłku - „Kicia” (proste, bezpretensjonalne i co ważniejsze rozpoznawalne przez Nią imię) pod moją chwilową nieobecność podczas karmienia była przeganiana przez inne koty (dwa razy od niej wyższe a trzy razy silniejsze kocury). Tak rozumiana wspólnota stołu nie oznaczała jednak powstania zażyłości – kotka tolerowała moją bliskość pozwalając (raczej niechętnie) na delikatne pogłaskanie grzbietu w chwili największej euforii związanej z pałaszowaniem podanego pokarmu.
Nasłoneczniony taras stał się pretekstem do powtarzających się odwiedzin Kici, ot tak po prostu, by posiedzieć, powylegiwać się, potowarzyszyć w spokoju, bez zbędnego rozgadywania się, w polifonii odgłosów natury i stukotu klawiatury. Kątem oka obserwowaliśmy się nawzajem, związani cichą umową, że taki modus vivendi wyznacza początek i koniec naszego spoufalania się. I wszyscy byli zadowoleni.
Na początku października na dwa dni dom i taras opustoszały. Za nowo odkrytą nieznaną mi dotąd tęsknotą pojawiła się troska – czy i jak sobie „kotek” poradzi bez „dokarmiania”, które na przestrzeni dwóch miesięcy stało się naszą „nową świecką tradycją”. W dniu mojego powrotu zjadła chyba nawet więcej niż zwykle, a kolejnego dnia po prostu usiadła na stole na tarasie obok laptopa, by mnie przypilnować, bym już więcej nie wyjeżdżał, a we mnie serce rosło i rosło – po prostu usiadła obok, na stole – czujna i przezornie zachowująca dystans (i tyle – żadnego zbliżania się, co to, to nie). Wtedy też moja Mama zwróciła uwagę (ach kobieca intuicja, a raczej pragmatyzm), to nie jest efekt mojego dożywiania, ale przejaw ciąży. Z tą świadomością było mi łatwiej pogodzić się z nagłym zniknięciem Kici. Byłem bezbronny wobec mojej tęsknoty. I proszę sobie wyobrazić, że po trzech dniach od „zniknięcia” wróciła – wychudzona, z postrzępionym futerkiem na brzuszku, niespokojna, łapczywie zaspokajająca głód i kombinująca na wszystkie możliwe sposoby, bym nie patrzył dokąd odchodzi … Przychodziła tak każdego dnia punktualnie o 15 na szybki posiłek – połączony – a jakże z rytuałem mycia, bo to proszę Pani pedantka-elegantka jest, a nie jakaś tam wiejska dzikuska. I proszę mi wierzyć, że tamte dni wypełnione były wyczekiwaniem na godzinę 15 – dzień zaczynał i kończył się o 15. Jako, że dotychczas byłem skończonym arogantem jeśli chodzi o świat zwierząt, nie odróżniającym królika od zająca, przewertowałem internety wzdłuż i wszerz, by dowiedzieć się jak najwięcej o ciąży u kotów, o narodzinach, połogu. Ale to nie był dobry czas – pierwsze dwa tygodnie października okazały się wyjątkowo zimne i deszczowe – ściana deszczu każdego dnia, dzień po dniu. I kiedy już wróciło słońce i wyższe temperatury Kicia po rytuale „fast-foodu” nie kombinowała jakby tu najszybciej się urwać i wrócić, bo chyba nie miała do kogo już wracać … (mogę tylko spekulować, że przegrała walkę z przeraźliwym zimnem, a może gniazdo odkryły miejscowe borsuki czy lokalny „pan i władca - kocur”, a może któremuś z gospodarzy przyszło do głowy by rozprawić się z gniazdem w „tradycyjny” sposób …). A skoro nie miała dokąd wracać - po prostu została na tarasie, zajmując strategiczne dla siebie miejsce na stole. I wówczas, kiedy się otrząsnąłem, (tak, traumę utraconych dzieci wziąłem na siebie) powiedziałem Kici: „No to teraz mamy już tylko siebie”…
Stół na tarasie stał się centrum naszego świata. Szeroki i długi, że można się wygodnie wyłożyć (w końcu laptop jak nazwa wskazuje jest do trzymania na kolanach a nie na stole zarezerwowanym dla kota). Towarzyszyło mi ogromne wzruszenie, kiedy Kicia położyła się wygodnie na tymże stole mając za legowisko futrzany gruby kołnierz z płaszcza mojego Dziadka i pierwsze sztruksowe spodnie mojego Syna (tak, tak, kot łączy pokolenia). A skoro legowisko, to i pierwsza kartonowa budka. Na tyle „fajna”, że Kicia zdecydowała się na tarasie spędzić swoją pierwszą noc. Kolejnego wieczora sytuacja z „przenocowaniem” miała się powtórzyć, tyle, że wieczór był już chłodniejszy i wówczas w na drodze naszej zażyłości wykonaliśmy krok milowy ku sobie – Kicia pozwoliła się otulić miękkim polarowym kocykiem, a ręka człowieka, której się dotąd tak bała (i nadal boi, tak jak boi się nogi) przyniosła ze sobą, nie ból ani cierpienie, ale kojące ciepło. Dziś budka jest z grubego styropianu, z termoforem w środku (ostatnio nieakceptowanym), z futrzanym kołnierzem Dziadka, lizanym tak jak liżą się między sobą „zaprzyjaźnione” koty, ale „rytuał otulenia kocykiem” stał się dla nas czymś więcej niż troską o komfort termiczny. W tym prostym geście otulenia kocykiem wypełnia się cała intymność tej relacji – głaskanie zaś przez miękki kocyk to właśnie to co Kicia lubi najbardziej – chociaż głaskanie i drapanie jej brody również sprawia jej nieukrywaną przyjemność. Wtedy i w zasadzie tylko wtedy – wieczorem, po „kolacji” , kiedy Kicia wchodzi do domu przez otwierany z góry dach. To takie nasze „randki” pod księżycem, kiedy padają najczulsze słowa odwzajemniane czułością szorstkiego języczka na dłoni lub czole. Poranki już takie sielankowe nie są (wzrok Kici zdaje się wtedy mówić dobitnie „między nami nic nie było”), a przy „śniadaniu” co najwyżej mogę dać palec do powąchania. I jak się Pani domyśla i tak jestem szczęśliwy, że mogę dostąpić tego zaszczytu obwąchiwania palca.
To już powoli koniec najdziwniejszej jesieni mojego życia. Jesieni 2020. W zupełnej izolacji, na odludziu, z najdziwniejszą miłością, która nie wiadomo, czy przyszła za wcześnie czy za późno, a może na czas… Miłością do kruchości zamkniętej w futerkowym ciele wiejskiej dzikuski. Kicia dopingowała mnie w ostatnich jesiennych pracach w ogrodzie. Przychodziła, siadała, obserwowała. Przewracała się na grzbiet biegając za liśćmi, wdrapywała na najwyższe gałęzie Dziadkowych jabłoni, chodziła przy nodze kiedy wywoziliśmy razem liście z ogrodu na teren zarezerwowany dla „pana i władcy - kocura” (widocznie jestem przekonywujący, składając Jej zapewnienia, że przy mnie nie ma się czego bać). Z każdym dniem tych pretekstów, by żyć jakby obok siebie, ale jednak razem, będzie coraz mniej – już nie prowadzę biura na tarasie, a liście w ogrodzie za chwilę przykryje śnieg.
Tak, ta wiejska kotka przesłoniła mi świat, weszła po cichutku na tych swoich dyskretnych czterech łapkach w moje życie, w popękaną skorupę serca, … drzwi tego domu stały się takim balkonem niespełnionych kochanków z Werony, spotykających się 4-5 razy w ciągu dnia na posiłek (ach jak Ona potrafi cudownie grymasić zwłaszcza przy kolacji, rekompensując mi odkładane na bok dwie pierwsze saszetki karmy zjadając tę trzecią z ręki) i tulenie się w polarowy kocyk w domku ze styropianu. A może to po prostu za wcześnie na takie marzenia, by zabrać Ją do domu, skoro przecież nie pozwala się nawet zabrać na ręce … Ale przecież właśnie wtedy wraca jak głos nieustępliwego sumienia, wraca Mały Książe ze swoim przekazem o odpowiedzialności za to co zostało przez nas „oswojone” …
***
Początek jesieni 2021.
Choroba przyszła nagle i niespodziewanie. Ta, która nie pozwoliła zabrać się na ręce, nie da się nabrać na żadne klatki-łapki i podróż w daleki sterylny świat gabinetu weterynarza. Przyszła się „pożegnać”. Usiąść na swoim tarasie, jeszcze raz spojrzeć, obwąchać i poocierać się o te wszystkie przedmioty, które na przestrzeni roku stały się bardziej Jej niż moje … Przyprowadziła małą kuleczkę, wyglądającą jak Jej klon, ponad trzymiesięczną już kotkę – jedyną z miotu, która została (ostała się) przy mamie … jakby chciała prosić, żebym kochał to maleństwo nie mniej niż Ją … w tym geście powierzenia nowego, dopiero co rozpoczętego Życia, przekaz wydawał się dość oczywisty, że to nie człowiek kota, ale kot wybiera człowieka … Trzymiesięcznemu Maleństwu, jak kiedyś jego mamie, mogłem był tylko wyszeptać przez łzy: „No to teraz mamy już tylko siebie”…
***
Los bowiem synów ludzkich jest ten sam,
co i los zwierząt;
los ich jest jeden:
jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego,
i oddech życia ten sam.
W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt,
bo wszystko jest marnością.
(Księga Koheleta, 3,19)
Inne tematy w dziale Rozmaitości