Skończył się nie-dzień. Jutro Zo ma być chrzczona, matka wydaje niewielkie przyjęcie - wszystko ma być proste i łatwe, nic skomplikwanego nie jest zaplanowane - w normalnych warunkach pół dnia pracy.
Rano matka poszła załatwić kilka rzeczy - udało się nadwyczaj dobrze, nie trzeba było nawet jechać do centrum. Musiała jednak szybciej wrócić do domu, bo Zo miała dość. Niedługo później wybrały się na targ po owoce - Zo, z oporami, ale jednak zasnęła. Kiedy na wózku zawisła, zbyt delikatna na oko matki, torba z czterema kilogramami jabłek, Zo obudziła się ze strasznym płaczem. Matka chciała pocieszyć maleństwo, ale wyjęcie dziecka z wózka przy mocnym obciążeniem tyłu kończy się zazwyczaj wywrotką pojazdu. Matka niezgrabnie kombinowała, dzidź płakała, w końcu się udało. Prawie - matka wylądowała na środku targu z płaczącym dzidziem na ręku, wywalonym wózkiem, pękniętą siatką i rozsypanymi wszędzie jabłkami.
Matka z znowu płaczącą Zo wróciła do domu myśląc o bogatych planach na popołudnie - pranie, gotowanie, sprzątanie, pieczenie, prasowanie. Dzidź ewidentnie wyczuła sprawę, w jej planach nie było wolnego dla matki - twardo buntowała się przeciw wszelkim próbom uśpienia, marudząc przy tym okropnie. Matka dała jednak radę rozwiesić pranie, co trzy minuty robiąc przerwę na uspokajanie maleństwa, i ugotować ryż do risotto. Tata przejął dzidzia, a matka kroiła co trzeba i wrzucała do wielkiego garnka z ryżem, złorzecząc w duchu na garnki z grubym dnem, do których po wyłączeniu gazu wciąż przywiera jedzenie. Dopiero po dłuższym czasie, przypadkiem, zorientowała się, że kurki w tej kuchence zakręca się się w drugą stronę, niż w poprzedniej. W efekcie ryż się rozgotował, a wymarzone risotto zmieniło się w jednolitą paciajkę.
Wieczorem po kąpieli dzidź zasnęła, matka wreszcie zyskała swobodę działania. Zaraz zabrała się za pieczenie - to ciasto miało być odtrutką dla gości po ryżowej brei. Wszystko poszło dobrze, kruche skruszało w lodówce, masa powstała bez problemu - tarta cytrynowa, jedna z popisówek matki, piekła się elegancko. I tak się grzecznie i cichutko piekła, aż po godzinie matka sobie o niej przypomniała. Nowa specjalność - tarta węgielkowa. Nawet, łobuzerka, nie dała znać nosowi, że się przypieka! A matka, na diecie bezmlecznej, nawet tym węgielkiem nie mogła się pocieszyć.
Gdy minęła północ, a nie-dzień się skończył, matka nie chcąc dopuścić do kompletnej kulinarnej kompromitacji (a może bardziej dla własnego dobrego samopoczucia) otarła czoło i zakasała rękawy. Zagniotła kruche do wykorzystania jutro, zrobiła proste ciasto jabłkowe do którego zaglądała co 5 minut i w odpowiednim momencie wyciągnęła z piekarnika, wyprasowała Zo śliczne, białe wdzianko na jutro, popodziwiała porządek zaprowadzony przez tatę i zaraz w lepszym nastroju pójdzie spać. I będzie jej się śnić, że jest idealną gospodynią domową, której wszystko wychodzi zgodnie z planem.
Inne tematy w dziale Rozmaitości