Wydaje się, że nikt już nie oczekuje rozbłyśnięcia węgierskiej prezydencji w UE. Na 50 dni przed jej końcem, i tym samym otwarciem polskiego przewodnictwa, można powiedzieć, że po Węgrzech w pamięci zostaną: wątpliwa ustawa medialna, prowokacyjny dywan w budynku Rady Unii Europejskiej oraz upolityczniona konstytucja. Nie pomogli nawet zatrudnieni przez Budapeszt czarodzieje PR-u z Londynu.
Ocena 6-cio miesięcznych, rotacyjnych prezydencji w UE jest rzeczą subiektywną i trudno stwierdzić, w którym momencie rodzi się decydujące wrażenie. Raz są to pierwsze tygodnie przewodnictwa, jak w przypadku Węgier czy Czech (słynna wystawa w Brukseli), innym razem, z werdyktem czeka się do zakończenia półrocza - patrz chwalona Belgia. Ale są też sprawdzone zasady. Na przykład taka, że gdy ma się przed sobą 26-ciu wymagających euroczłonków jury plus publikę w kraju, głupotą jest wchodzenie z nimi na wojenną ścieżkę, na dodatek już od pierwszych godzin prezydencji (zapraszam do archiwalnej notki: http://2009.salon24.pl/265202,trzej-krolowie-w-budapeszcie).
Niestety, taki kurs obrała ekipa kierowana przez premiera Orbana. W ciągu kilku tygodni Budapeszt zdążył zadrzeć z: Komisją Europejską (ustawa medialna), Niemcami i Słowacją (konstytucja). O węgierskich prawnych pomysłach cierpko wypowiadali się m.in. szef KE Jose Manuel Barroso i sekretarz generalny ONZ Ban-Ki Moon. Eksperci Rady Europy ponoć już badają nową, uchwaloną w ekspresowym tempie konstytucję Węgier, której nie poddano obywatelskiej ratyfikacji w referendum.
Oczywiście, Węgrzy sami będą musieli zjeść gulasz, który upichcili. Gdyby wykazali się minimalnym autokrytycyzmem, prace nad ustawą medialną i konstytucją przesunęliby na bezpieczny okres po prezydencji w UE, dając wszystkim stronom więcej czasu. Przy okazji nie przyćmiliby swoich osiągnięć w Brukseli, np. progresu w negocjacjach akcesyjnych z Chorwacją (możliwe, że zakończą je jeszcze przed polską prezydencją) czy zgody Rady na wzmocnioną współpracę w dziedzinie patentu europejskiego. Wreszcie, Węgrzy wykorzystaliby być może szansę, jaką dał im los i jaka nie przytrafia się każdej prezydencji. Szczyt dotyczący interwencji w Libii mógł odbyć się w Budapeszcie, a nie w Paryżu. Niedawne, nieoficjalne spotkanie ministrów finansów można było zorganizować w Debreczynie, a nie w Luksemburgu. Ciężko uniknąć wrażenia, że Orban odsunął się w cień dokładnie w chwili, kiedy w Europie - i jej bezpośrednim sąsiedztwie - zaczęło się coś dziać.
Strata Węgrów? Na pewno, choć wiele wskazuje na to, że to strata z dalekosiężnymi konsekwencjami - zarówno dla nowych, jak i starych państw UE. Przewodnictwo Budapesztu wpisze się w cykl średnio udanych przedsięwzięć firmowanych przez 12 nowych krajów UE (chlubnym wyjątkiem była Słowenia). Polsce przyjdzie mierzyć się zatem nie tylko z własnymi ambicjami, ale również ze stereotypami, które powoli zakorzeniają się w Brukseli. Oby zatrudnieni przez rząd Donalda Tuska belgijscy czarodzieje od PR-u (za równowartość 1 miliona euro) mieli więcej okazji do pokazywania naszych "fajerwerków" niż do gaszenia pożarów.
Z pozdrowieniami ze Strasburga
Lidia Geringer de Oedenberg
PS. Nasze półrocze będzie ponadto chyba ostatnią okazją, żeby nadać instytucji prezydencji głębszy sens, niż tylko "administrowanie i reprezentowanie". Traktat Lizboński wprowadził na tym polu znaczące zmiany, których po Hiszpanii żadnemu krajowi nie udało się "przeskoczyć".
Inne tematy w dziale Polityka