Błękitnoocy Haitańczycy z nutką polską
Są miejsca które w pamięci obieżyświatów pozostają wyryte w pamięci na zawsze. Dla mnie i Lesia należy do nich na pewno podróż po Haiti. Dlatego wracam do notatek z podróży do krainy voodoo sprzed lat….
Do Haiti udaliśmy się z Lesiem z Dominikany. Chętnych było niewielu. W 40-osobowym autobusie zebrało się zaledwie 11 osób (z przewodnikiem). A na wyjazd czekaliśmy tydzień. Wśród turystów na Dominikanie królowali Niemcy. Ryzyko wyjazdu do Haiti podjęli oprócz nas jedynie Australijczycy, Kanadyjczycy i Anglicy. Nasz przewodnik był natomiast obywatelem świata *.Wiele lat mieszkał we Francji, USA. Przed 10 laty osiadł na Dominikanie. Zafascynowało go Haiti i jego mieszkańcy. Doskonale mówił po kreolsku i znał miejscowe obyczaje.
Przed wyjazdem poinstruował nas jak powinniśmy się zachowywać w kontaktach z Haitańczykami oraz podał sugerowaną listę zakupów na podarunki. Bez nich miejscowi niechętnie pozwalają na zdjęcia.** Byliśmy zszokowani. Szczególnie zbulwersowała nas konieczność rzucania cukierków w kierunku tyłu autobusu …Pomyślałam: mam rzucać łakocie dzieciom jak zwierzętom? Nigdy! Do chwili, kiedy nie poznaliśmy realiów.
Samogon i Taptapy
Do granicy dojeżdżamy dobrymi, dominikańskimi drogami. Autobus przejeżdża przez „kąpiel dezynfekcyjną”. W obie strony, chociaż niezbędna jest tylko w drodze powrotnej. Na Haiti panuje brud, który jest powodem różnych chorób zakaźnych: duru brzusznego, obu rodzajów żółtaczek, tężca. Są także ogniska wścieklizny.
Przejeżdżamy granicę i....wjeżdżamy na drogę, która jest kombinacją placków asfaltu i ubitej ziemi. Czasami okraszonego kamieniami. Przewodnik uspokaja nas, że autobus jest przystosowany do tych dróg. Ma specjalne wzmocnienia.
Zauważamy gwałtowną zmianę krajobrazu. Do granicy po stronie dominikańskiej, towarzyszyła nam zieleń tropikalnego lasu i porośnięte drzewami wzgórza. Porządne domy, doskonałe drogi. Teraz przez okno autobusu widzę małe poletka z jakimiś uprawami. Ale zdecydowaną większość przestrzeni zajmują krzewy, trochę palm i od czasu do czasu drzewo mangowe. Wszędzie bieda-chałupki, pokryte albo blachą falista, albo strzechą z liści palmowych. Szokuje kompletny brak drzew, tak licznych w pobliskiej Dominikanie. Nigdzie, jak okiem sięgnąć nie ma najmniejszego skupiska drzew.
Przewodnik wyjaśnia, że drzewa zostały zużyte na potrzeby budownictwa oraz na opał. Widziane przez nas krzewy maja jedną zaletę: rosną bardzo szybko i szybko można jest wykorzystać na opał. W większości zabudowań nie ma elektryczności ani gazu.. Tylko w miastach jest ten luksus. Po przejechaniu około 10 km pierwszy przystanek. Zatrzymujemy się przy zabudowaniach.
Niewielkie, białe chyba kiedyś domy a przed nimi sterty śmieci. I kilka dorosłych osób wraz z dziećmi. Wychodzimy z autobusu. Przewodnik zabiera jakieś konserwy i chwilę rozmawia z ludźmi. Oficjalnymi językami są francuski i kreolski, ale powszechnie używany jest kreolski. W tym czasie robię zdjęcia drzewa mango. Temperatura na zewnątrz około 30 0C w cieniu (gdyby ów cień gdziekolwiek był). Obok mnie stoi Haitańczyk z 3 lub 4 letnim dzieckiem. Nagle dziecko rozstawia nóżki i robi na stojąco siusiu. Nikt nie zwraca na to uwagi, Dziecko stoi w tym miejscu dalej. Później zrozumiałam, że to normalny sposób załatwiania publicznie potrzeb fizjologicznych, niekoniecznie tylko małych dzieci. W przypadku dorosłych, z przykucnięciem na skraju drogi. Tak jest na wsi.
W miasteczkach i miastach obowiązują dobre maniery: powitanie przy wejściu do miejsca publicznego, podanie ręki, dzieci musza okazywać szacunek starszym.
Przewodnik ładuje do autobusu kilka opakowań litrowych butelek z domowym –jak wyjaśnił - napojem, który otrzymał w zamian za przekazane konserwy. Metoda wymiany podarunków z Haitańczykami towarzyszyła nam do końca naszej wyprawy.
Jedną z takich butelek trzyma w ręku Leszek. Po chwili pyta: chcesz się napić? Potwierdzam skwapliwie i łakomie pociągam spory łyk i.......Oczy „wychodzą mi na wierzch „, w gardle pali, krztuszę się, a Lesio ze śmiechem podaje mi do popicia butelkę z wodą mineralną, z zapasu napojów zabranych przez nas z Dominikany. Domowy napój okazał się piekielnie mocnym samogonem. Oczywiście pędzonym z trzciny cukrowej… Samogon umożliwił nam później i zdjęcia i wejście w miejsca dla turystów niedostępne.
Dojeżdżamy do jakiejś rzeki. Jest ich na Haiti sporo. Rzeki, które są błogosławieństwem i przekleństwem mieszkańców. Z jednej strony stanowią źródło życia (woda jako napój, ryby jako pokarm, naturalna pralnia i toaleta (ta ostatnia w pełnym wymiarze niestety).
Rzeki to także przeklęty żywioł w porze huraganów i ulew tropikalnych. Żywioł, który niszczy resztki mostów, zalewa błyskawicznie domostwa, ponieważ woda w wyjałowioną glebę nie wsiąka szybko.
Przed mostem autobus zatrzymuje się, a przewodnik prosi o opuszczenie autobusu i przejście piechotą na drugą stronę. Tłumaczy nam, że przejazd jest ryzykowny. Nie wiadomo czy mocno naruszona (widoczne braki) konstrukcja mostu wytrzyma. Kierowca rozpędza autobus i szczęśliwie przejeżdża. My przechodzimy obserwując piorące w rzece Haitanki. Piorą piachem, pocierając ubraniem o kamienie. Inne – kijankami! Na brzegu stoją na palach małe, drewniane i sklecone byle jak, chatynki. Mydło jest za drogie. O proszkach (na szczęście dla rzeki i jej mieszkańców) nie ma mowy. Niebo jest bezchmurne. Wszędzie na kamieniach suszą się bardzo kolorowe ubrania.
Co jakiś czas mijają nas lokalne środki lokomocji, nazywane „taptap”.Nazwa pochodzi od dźwięku uderzenia ręką przez pasażerów chcących wysiąść w danym miejscu, o dach pojazdu.*** (Podobne pojazdy widzieliśmy w Azji, Ameryce Południowej i Afryce. Jednak te z Haiti były wyjątkowo toporne)
Cap Haitien i enklawa rodziny Custeau
Kilka kilometrów za mostem drogę zagradza nam stojący na jej środku „taptap” Nasz kierowca włącza się do naprawy pojazdu. Przy okazji oglądamy wehikuł-Lesio pokazuje mi elementy zawieszenia spojone drutami i hamulce podwiązywane sznurkami… Naprawa polegała na dołożeniu kolejnej partii drutu.... W szoferce (sic!) tego pojazdu podróżowało małżeństwo Anglików z dwójką dzieci 10-12 lat, które do granicy Haiti dojechali taksówką, a potem długo czekali na jakiś pojazd. I wreszcie podjęli ryzykowną podróż taptapem. Zabraliśmy ich do naszego autobusu dzięki czemu luksusowo dojechali z nami do Cap Haitien, drugiego, co do wielkości po stolicy miasta Haiti.
W Cap Haitien jedziemy do hotelowej restauracji, Habitation Jouissant położonej wysoko na wzgórzu. **** Kuchnia kreolska to „niebo w gębie”. Hotel i wnętrze restauracji, w porównaniu z analogicznymi na Dominikanie, to kategoria 3 klasy. Ale cudowne słońce, wyśmienite jedzenie i widok na zatokę z piaszczystymi plażami rekompensuje wszystkie niedostatki. Mamy wreszcie cień z okalających taras restauracji palm. Czuć zapach kwiatów. Wreszcie można poczuć beztroską atmosferę urokliwego tropiku. Tylko dlatego, że jesteśmy oddzieleni od powszechnej tutaj nędzy…
Po drodze do naszego hotelu nieopodal Labade zatrzymujemy się w miejscowym supermarkecie. To wielkopowierzchniowy sklep, ze sporą ilością o charakterze podstawowym. Niewiele mięsa i wędlin. Są środki czystości, napoje, odzież. Kupujących jest niewielu i widać, że stanowią haitańską elitę. Noszą wyróżniający ubiór, czasem klient wysiada z własnego samochodu. Lesio mówi do mnie – sklep jak dla niezamożnej wsi, a klienci z górnej półki. A ja dodaję: różnice w sklepach Dominikany i tutaj można porównać z różnicami między sklepami RFN i NRD.
Mijamy taptapa leżącego w rowie. Najprawdopodobniej przewrócił się z powodu przeładowania podróżującymi na dachu. Sami zjeżdżamy cały czas w dół, w kierunku wybrzeża. Przejeżdżamy przez wioski, wreszcie skręcamy w obsadzony palmami i drzewami wjazd do naszego hotelu. Hotel składa się z piętrowego budynku, z dużymi pokojami (z oknami prawie do podłogi). Jest ich nie więcej jak 30.
Mamy pokój na parterze z bezpośrednim wyjściem na plażę. Odsuwamy żaluzje...i zapiera dech w piersiach. Błękit oceanu złamany bielą piasku i palmy. Wszystko to można oglądać z dużego łoża stojącego na wprost okna. Otwieram je aby dołączyć dźwięk do tego rajskiego wideoklipu ….Tak bardzo kłócącego się z otoczeniem w którym na co dzień żyją Haitańczycy. Nic dziwnego, że to właśnie tutaj i w podobnych miejscach cumują na redzie wielkie wycieczkowce. Turyści przywożeni są na plażę motorówkami a zakwaterowanie i wyżywienia mają na statku. Zza palm i krzewów nędzy Haiti nie widać.
Restauracja, w której umówiliśmy się z przewodnikiem na kawę oraz ustalenie planu na popołudnie to patio na plaży. Ustawione na dwóch podestach kamienno – drewnianych. Przykryte zwartym dachem z liści palmowych. Z solidnym, drewnianym barem ( w stylu amerykańskim).Przewodnik proponuje pieszą wyprawę do wioski. Dowiedział się od zaprzyjaźnionych tubylców, że na placu wioskowym po południu planowana jest ceremonia voodoo. Ostrzega, że w trakcie ceremonii mamy być cichymi obserwatorami. Pod żadnym pozorem nie wolno nam kręcić filmu. Sprzęt miał pozostać w hotelu. Leszek uzyskał jednak zgodę na zrobienie kilku zdjęć na wstępie.
Akces wyrażamy my oraz dwójka Anglików, a także Australijczyk. Idziemy w 6 osób. Reszta pozostaje na plaży.
Wiejska ceremonia voodoo
Plac wioskowy ma kształt prostokąta. Oddzielony od drogi częściowo domami, a częściowo wysokim żywopłotem. Naokoło placu – wzdłuż ściany leżą na kamieniach deski tworząc długie ławy. Siadamy na jednej z nich. Obok nas Haitańczycy. Głównie kobiety i dzieci. W centralnym miejscu płonie ognisko. Mężczyźni tańczą wokół ognia. Zarówno oni, jak obserwujący Haitańczycy wydawali z siebie dziwne dźwięki-: na poły śpiew, na poły monotonne mamrotanie. Przewodnik podaje im plastikową butlę z samogonem.
Mężczyzna otwiera butlę, odrobinę samogonu wlewa do ogniska, (co powoduje chwilowe zwiększenie płomieni), trochę wypija i podaje kolejnym tancerzom. Mamrotanina staje się coraz głośniejsza. Co pewien czas ktoś zaczyna wykrzykiwać jakieś słowa. Do koła tancerzy włączają się siedzące obok nas dzieci i kobiety. Tańcom towarzyszy monotonny rytm bębnów.
Czujemy się coraz bardziej nieswojo. Ten monotonny rytm, te dźwięki...Mężczyźni rozgarniają stopami ognisko, wszyscy co chwile wchodzą na rozżarzone patyki. Podlewają znowu ognisko samogonem i kiedy ogień jest największy wchodzą w jego zasięg.
Taniec staje się szybszy. Siedząca na ławie obok nas kobieta wykrzykuje niezrozumiałe wyrazy. Jest wyraźnie w transie. Oczy ma ‘wywrócone białkami” - zaczynam się bać. Niektórzy uczestniczy tanecznego korowodu wyglądają i zachowują się jakby byli w amoku. Krzyczą coś, zaczynają bełkotać. I co chwilę podbiegają z jakimś okrzykiem do obserwatorów z ław.
Kilka osób wyciąga w kierunku ognia dziwne kukiełki. Patrzę na nogi i ręce tancerzy, nigdzie nie widać śladów nawet zaczerwienia od kontaktu z ogniem. W tym momencie spada ulewny deszcz. Nagle robi się ciemno. Rozlegają się pioruny, a niebo rozświetlają błyskawice. Przewodnik każe nam biec za sobą. Trafiamy do jednego z domów.
Pierwsze odczucia to duchota i smród. Jest ciemno dopóki ktoś nie zapala świeczki. Zrobiło się jeszcze gorzej. Obok siebie widzę pozostającą w transie kobietę. Wokół niezliczona ilość much. Jest ciasno, nasza szóstka i kilku tubylców, dotykamy siebie stojąc. Ktoś nadal mamrocze. Atmosfera jest jak w horrorze. Przypominają mi się popularne przed laty filmy na video o zombie.
Proponujemy przewodnikowi powrót do hotelu. On chyba też nie czuł się komfortowo, ponieważ akceptuje pomysł i z ulgą wychodzimy wszyscy z tego siedliska smrodu i niewyobrażalnego brudu.. Mocno pochyleni biegniemy do hotelu. Na szczęście największe nasilenie wyładowań mamy już a sobą. Deszcze tropikalne o tej porze roku (pora sucha) mają to do siebie, że są bardzo gwałtowne i najczęściej krótkotrwałe. Kiedy dochodzimy ociekający wodą do hotelu wraca intensywne słońce.
Po chwili słońce zachodzi, a dzień ustępuje gwałtownie tropikalnej nocy. Wybawiła nas burza. Nie wiem, co działoby się na wioskowym placu dalej, ale widok „opętanych” duchami nie był pokrzepiający. Przewodnik tłumaczy nam sens przerażającego spektaklu voodoo. Namalowane wokół ognisk bazgroły to symbole ważnych duchów w religii zwane Loa. *****). Voodoo jest mieszaniną elementów religii katolickiej i rdzennych wierzeń animistycznych z Czarnego Lądu. Laleczki, które widzieliśmy służyły do rzucania klątw na ludzi. Skuteczne jednak są w tylko w przypadku, gdy obrzucany klątwą jest rzeczywiście złym człowiekiem.
Błękitne hełmy i Ary
Nasz hotel jak i restauracja należą do rodziny Jacques Custeau, który miał tutaj bazę wypadową do swoich zdjęć podwodnych. O tym dowiadujemy się sie od amerykańskich oficerów z kontyngentu żołnierzy ONZ mieszkających z nami w hotelu. Z rozmowy z oficerami US ARMY dowiaduję się, że kończą misję za miesiąc. Opowiadają mi o niewyobrażalnej nędzy tego kraju i związanych z nią powszechnych rozbojach. O biedzie dzieci, braku leków. Przerażającym braku pracy dla kilkudziesięciu procent mieszkańców. O handlu dziećmi (trafiają do pracy niewolniczej a także podobno w celach pobierania narządów do przeszczepów do sąsiedniej Dominikany). Opowiadają o ogromnym poziomie korupcji władzy i wysokiej bardzo przestępczości(głównie wynikającej z biedy). Ponieważ informacje otrzymywane przez nich w bazie mają bardzo ograniczony charakter i są spóźnione, wypytują nas o wydarzenia na świecie z ostatniego miesiąca. Jeden z nich, lekarz mówi mi, że miał do wyboru misję w Kongo albo na Haiti. Przekazuję mu informację prasową sprzed kilku dni o wybuchu w Kongo wybuchła epidemii gorączki Ebola. Wybór Haiti w tym przypadku okazał się więc mniej niebezpieczny. Ogarnia mnie przygnębienie.
Wieczorem w pokoju nie zasłaniamy rolet. Pierwsze promienie słońca budzą nas równo z chrypliwym głosem ptaków. To powitanie zgotowane nam przez rodzinę papug Ara. Tych kolorów nie można oddać. Każdy ptak jest inną kompilacją barw tęczy. Nie boją się, nie odfruwają. Czują się pewnie mając za oręż potężne dzioby. Po śniadaniu w towarzystwie Ar czeka nas wyprawa do Cytadeli i San Souci. Obie budowle zbudowane zostały przez króla Henry 1. Wedle jego projektów i pod jego nadzorem. Zdumiewające jest to, że ten Jamajczyk nigdy nie był nigdzie poza dwoma wyspami –urodzenia i Haiti. Potrafił na podstawie zdjęć i książek odwzorować San Souci niemal idealnie. Cytadela natomiast była tworem jego architektonicznej wyobraźni i wiedzy żołnierskiej. Przyczyną dla realizacji projektów był obłędny lęk przed powrotem niewoli francuskiej. Henry I żył w przekonaniu, ze Francuzi będą chcieli wrócić na Haiti. Jedyną drogą powrotu była droga morska. Musiał więc zabezpieczyć przed atakiem z portu w Cap Haitien .Tu znajduje się dogodna do cumowania dla statków rozległa zatoka. W celu jej ochrony Cytadeli zamontowano ponad 200 dział.
Ciemnoskórzy Polacy w górskich wioskach Haiti
O udziale Polaków w walce o niepodległość opowiada nam w drodze do tych dwóch zabytków wpisanych na listę dziedzictwa UNESCO nasz przewodnik mówiąc: moje żydowskie korzenie (babcia) wywodziły się też z Polski więc razem możemy być dumni wspólnie z niebieskookich Haitańczyków. Przewodnik opowiadał dalej: Haiti jest pierwszym państwem w Ameryce Południowej, w którym proklamowano konstytucję, wzorowaną na francuskiej i amerykańskiej. Władzę w Haiti przejmuje Christopher Henry i ogłasza Republikę. Samo państwo, wskutek walk pomiędzy Murzynami i Mulatami, rozpada się na dwie części. Czarną rządzi do 1820 r. Christopher, który ogłasza się Królem Haiti. Spora część polskich żołnierzy osiedla się na Haiti na stałe. Ponad dwieście lat temu Napoleon Bonaparte wysłał korpus z tzw. Włoskiej Legii Cisalpińskiej, celem zaprowadzenia porządku na wyspie Dominika (obecnie Haiti), która stanowiła zamorskie terytorium Francji. W wyniku buntu niewolników pod wodzą czarnego generała Toussaint L'Ouverture –Czarnego Jakobina na wyspie zlikwidowano niewolnictwo (a przy okazji plantacje cukru, który były podstawą bytu tubylców). Polskie wojska, sfrustrowane zdradą polskich interesów w Europie po traktacie pokojowym z 1795 roku, w Campo Furio, z obawy przed ponownym wcieleniem do armii austriackiej, zasiliły szeregi korpusu ekspedycyjnego, którego zadaniem było przywrócenie status quo (sprzed rebelii). Jak się okazało wojsko murzyńskie nie zamierzało oddać broni, padł więc rozkaz eksterminacji nieposłusznych.
Polacy odmówili wykonania rozkazu, uciekli w góry i zasilili szeregi generała Toussaint, a L’Ouverture wspierając powstanie. Ich udział w zwycięstwie był niezaprzeczalny. W walkach zginęło ok. 350 000 żołnierzy, w tym, kilkuset Polaków. Po zwycięstwie powstańców w 1804 r. Haiti ogłosiło niepodległość, czego nie dożył Czarny Jakobin.
Już po powrocie do Polski znalazłam wypełnienie historii wysłuchanej w drodze do Cytadeli. Pewien Polak relacjonował swoje spotkanie z ciemnoskórym Dominikiem współpracownikiem w fabryce w USA: „Dominik zaczął opowiadać o swojej wiosce w górach, gdzie ma matkę i rodzeństwo. To im wysyłał wszystkie swoje pieniądze. W małej chatce z desek i blachy, na głównym miejscu wisiała dziwna czapka o biało-czerwonych kolorach, kwadratowa u góry. Do dziś takie czapki przechowywane są w niektórych wioskach. To czapka moich przodków - powiedział. Białych żołnierzy naszej armii z czasów wojny o niepodległość. Oni byli Polakami i nie mówili po francusku. Mówili tak jak my, po kreolsku.”
Dojeżdżamy dżipem do zabudowań San Souci. U podnóża wzgórza, na którym jest pałac znajduje się zniszczona przez trzęsienie ziemi Katedra. A także czekająca na turystów grupa Haitańczyków z niewysokimi końmi.
Tu mała dygresja. Kilka miesięcy wcześniej miałam operację usunięcia dysku z kręgosłupa (2-gą w życiorysie).Kiedy kolega-neurochirurg powiedział mi: pamiętaj, wybij sobie z głowy parę aktywności np. jazdę konną – to ostatnie ostrzeżenie uznałam dla siebie za absurdalnie nieprzydatne (jakoś bałam się wsiadać na konie?. Uprzedziłam zatem przewodnika, że zostaję w rejonie San Souci.Cytadelę, (do której trzeba wjechać na górę konno) pozostawiając pozostałym członkom grupy. Spacer kilkaset metrów pod gorę po kamienistej drodze również nie wchodził w rachubę.
Kiedy jednak zobaczyłam konie niewiele większe od kuców uznałam, że na małego to chyba mogę spokojnie wsiąść. Każdy koń miał dwóch opiekunów- jeden prowadził konia za cugle, drugi asekurował jeźdźca „od tyłu” ( w razie, czego popychał...). Wsiadłam, konik ruszył. I wtedy przekonałam się, co oznaczało ostrzeżenie mojego lekarza – boczny ruch konia spowodował natychmiastową eksplozję bólu w kręgosłupie. Krzyknęłam: stop!
Moi „opiekunowie” zaczęli na wyścigi mnie uspokajać: Madame, nic się nie stanie, na pewno Madame nie spadnie itp. Kilkakrotne stop nie przyniosło efektu i musiałam uciec się do demonstracji pełnej siły mojego głosu: zaczęłam wrzeszczeć jak opętana. Uznali na szczęście, że uspokojenie mnie wymaga zatrzymania konia dzięki czemu spokojnie mogłam wytłumaczyć, że to nie strach, a ból jest powodem mojej decyzji o rezygnacji z konnej wyprawy. Dla poprawienia ich humoru, wręczyłam opłatę za wynajęcie konia. Sprawa była załatwiona.
Zostałam z moimi opiekunami. Po chwili dołączyło do nas kilku tubylców, którzy kręcili się w pobliżu licząc pewnie na datki od potencjalnych turystów. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadali mi o swoim życiu, o zmianach politycznych na które liczą w związku z powrotem Aristide. O swoich dobrych kontaktach z żołnierzami NATO, którzy częstują ich różnymi delikatesami. Opowiedzieli mit też historię budowy Cytadeli.****** Zbroczonej krwią afrykańskich robotników. Zginęły ich dziesiątki tysięcy podczas budowy (wciąganie dział kamiennych bloków) oraz wskutek szaleństwa króla Henry I.
Po trzęsieniu ziemi, w której spora część budowli została zniszczona Cytadelę odbudowano w całości. Do dzisiaj stoją kule poukładane w kupki koło armat. Nigdzie nie ma tablicy upamiętniającej śmierć tysięcy ludzi. Rolę informatorów pełnią opiekunowie koników. I przewodnicy. Chociaż tyle. Bo śmierć na Haiti jest niezwykle tania….
Kiedy zapaliłam papierosa padła natychmiastowa prośba o poczęstunek. I zaczął się cyrk. Miałam spory zapas „dziesiątek” zakupionych na wyjazd, ale przy sobie w dżipie tylko 3 opakowania. Kiedy wyciągnęłam pierwszą paczkę ustawiła się kolejka chętnych. „Opiekunowie” od koni przejęli role porządkowych. Było: dla mnie i dla babci, dla brata, dla kolegi itp. Postanowiłam wydać wszystkie, które miałam żeby mieć później spokój.
Wtedy usłyszałam: masz bardzo ładne buty. O takich moja rozmówczyni marzyła (były to dość przyzwoite tenisówki). Gdybym miała takie buty, to może pojechałabym do miasta….Zdjęłam i oddałam. W ciągu następnych kilkudziesięciu minut pozbyłam się, po podobnych argumentach,: bluzki, krótkich spodenek, chusteczek higienicznych, torebki cukierków, czapki na głowę oraz 10 USD w odcinkach jednodolarowych...Kiedy usłyszałam: masz piękny opalacz(, w którym zażywałam obecnie nieskrępowanej kąpieli słonecznej) - pod byle pretekstem salwowałam się ucieczką do dżipa. Na szczęście wrócili towarzysze wyprawy. Miny Lesia na mój widok nie będę opisywać. W autobusie na opalacz założyłam zabrany ze sobą sarong.
Jednak wyrzucam cukierki z okna samochodu
W drodze powrotnej do hotelu jechaliśmy przez wioski. Fatalna jakość drogi powodowała bardzo wolną jazdę. Koło autobusu pojawiły się dzieci. I widząc ich śliczne buzie i rączki wyciągnięte błagalnie w naszym kierunku, a także słysząc okrzyki bon –bon, bon –bon, please – złamałam się. Wyrzuciłam torbę cukierków.Za autobus, tak jak instruował przewodnik.
Przejechaliśmy ponownie przez Cap Haitien. Podczas jazdy przez slumsy przedmieść częstym widokiem były dzieci i starcy śpiący ( bądź leżący) na gazetach lub kawałkach tektury... Oczami wyobraźni widziałam repliki pewnego zwycięskiego zdjęcia World Press Photo.(dziewczynka śpiąca na ulicy na gazecie).
Podjechaliśmy do dzielnicy miejscowej bohemy. Charakterystyczny styl naiwnego malarstwa. Wśród kupujących sporo błękitnych hełmów. Podobno w USA i w Europie panuje moda na prymitywne oleje z Haiti.
Następnego dnia jedziemy na całodobowe targowisko. Przewodnik powiedział, że jeśli uda mu się to uzyskamy zezwolenie na wejście na halę, a może nawet na robienie zdjęć. Jak się okazało metoda handlu wymiennego pomiędzy sprzedającymi a przewodnikiem (w jednym miejscu dał ostatnia butelkę samogonu, za co dostał papierosy, papierosy „pamieniał” na ryż itd.) była bardzo skuteczna. Zostaliśmy wpuszczeni na hale i umożliwiono nam robienie zdjęć.
Poszliśmy oglądać akcesoria do voodoo. Szmaciane laleczki bez twarzy, szpilki i cienkie świeczki. Wszystko to sprzedawane spod lady, dla swoich. Byliśmy tam w czasie, gdy chwilowo handel akcesoriami była zakazany. Od 2003 voodoo ponownie jest religią oficjalną na Haiti. Kupujemy laleczkę mężczyzny i kobiety i świeczki.
To, co zobaczyliśmy na targu dla tubylców, przekraczało jakiekolwiek wyobrażenia o granicach nędzy. Samo targowisko to jedno wielkie skupisko brudu i biedy. Stragany z desek, tektur. Na wierzchu towary : raciczki kóz, obrana z mięsa żuchwa świńskiego ryja...Uformowane w wąskie walce, krojone na kawałeczki długości 2, 3 cm mydło, Zawiniątka cukru, po jakieś 10 dkg, kupki ryżu. Każdy z towarów w mikroskopijnych porcjach. Nieco lepiej wyglądają stragany z owocami czy rybami. Pod prymitywnymi „ladami” –mieszkania. Nocą targowisko przemienia się w jedną, wielką sypialnię sprzedawców. Wszędzie smród i insekty. I bieda, bieda, bieda..
Podchodzą do mnie dzieci. Dyskretnie wciskam im do rączek garści cukierków. Chowają je skrzętnie do kieszonek i z rozpromienionymi buziami odchodzą. Muszę wyjść z tego miejsca. W trakcie licznych podróży po świecie widziałam prymitywne domy Masajów. Biedne wioski murzyńskie. Widziałam slumsy Nairobi, widziałam biedę w Nigerii. Ale takiej nędzy i brudu jak tutaj –nie. Haitańczycy mają za dużo żywności aby umrzeć z głodu, a za mało, żeby żyć. Przed śmiercią głodową ratują ich ryby z rzek i oceanu oraz owoce. I konserwatywny model rodziny z poczuciem odpowiedzialności i wspólnoty.
Dobrze, ze wyjeżdżamy z Haiti. Teraz rozumiem, dlaczego cruisy z USA, Kanady, dopływają do zatoki, a ich pasażerowie korzystają z uroku plaż, dowożeni do zamkniętych enklaw na pobliskim Coco Beach. Hotelem i restauracją jest statek. Wysoki żywopłot zaś skutecznie zasłania nędze. Po wizycie na targowisku długo nie można spokojnie jeść. Trudno było mi także zasnąć.
Historię burzliwych przemian na wyspie przetłumaczono na polski. Jak pisze haitański tłumacz: „Gdy Napoleon siła nie udać się the Polski oddział wojskowy osiedlać w Haiti, wziąć Haitański żona i podnosić rodzina. Ich potomek wciąż żyć w Haiti i utrzymywać ich Polski identyfikacja. Niebieskie oko mieć niebieskie oko.„ Czyżby tłumaczem był potomek naszych żołnierzy?
Wyjeżdżamy z Haiti pełni niezwykle mocnych doznań. I ze świadomością, że to kolejne miejsce na świecie w którym jest odciśnięty polski ślad. Jest coś w naszej duszy, co każe nam stanąć w obronie dobrej sprawy.
W górskich wioskach Haiti leżą pieczołowicie zachowane polskie, żołnierskie czapki. Tych, którzy o wolność i niepodległość Haiti walczyli. Ale demokracji na Haiti jak nie było tak nie ma.
P.S.
Upłynęło dwieście lat od Konstytucji, 200 lat od odzyskania niepodległości tego kraju. Tu była pierwsza demokracja w Ameryce Środkowej, zaledwie w 30 lat po USA. Dlaczego z takim fatalnym skutkiem? Zacytuję Bartka Królikowskiego:.”Jeśli chodzi o tolerowanie skrajności są dwa modele demokracji: taki, który ceni sobie tolerowanie wszystkiego i taki, który dla dobra tej demokracji pozbywa się elementów, które sieją spustoszenie.
Haitańczycy po zniesieniu niewolnictwa na plantacjach cukrowych, które stanowiły ich główne źródło utrzymania, zaprzestali te plantacje uprawiać w ogóle. Potraktowali wolność bardzo dosłownie. Równocześnie uaktywniły się z okresu walki o niepodległość animozje pomiędzy „oliwkowymi” Mulatami oraz czarnymi (Murzynami). Te animozje skrzętnie wykorzystywali kolejni dyktatorzy. W tym Duvalier-Papa Doc.
Pomoc światowa wędrowała do kieszeni skorumpowanych urzędników. Nieliczne elity konformistyczne wobec autorytarnych, cynicznych władz, nie widziały potrzeby ani nie miały ochoty zmieniać wygodne status quo. Nie było klasy średniej. A biedne społeczeństwo, w myśl zasady- kłóć i rządź, było napuszczane na siebie w ramach animozji kulturowych. Przez lata dominowała władza dyktatorska, wsparta siłami służb specjalnych bądź policji i wojska. Społeczeństwo uległo demoralizacji.
Sąsiednia Dominikana (przez krótki okres czasu połączona z Haiti) miała podobne warunki naturalne. I podobny start polityczny. Do roku 1965 trwała zbrojna walka polityczna pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami. Po przejęciu władzy przez (nadal dyktatora) konserwatystę Belaquera sytuacja się zaczęła normować. A gospodarka kraju weszła powoli w okres rozwoju. Dzisiaj Dominikana radzi sobie nieźle. Widziałam budowę autostrad na odcinkach ponad stukilometrowych naraz (można, naprawdę można!). Na Dominikanie byłam kilkakrotnie i miałam okazję widzieć zmiany i gwałtowny rozwój turystyki.
Na Haiti dominuje ludność murzyńska. Dominikana – to przede wszystkim Mulaci, potomkowie mieszanych małżeństw hiszpańsko - afrykańskich. Czy przyczyna różnic w rozwoju tkwi w mentalności społeczeństw? To pytanie zostawiam otwarte. Jedno wiem z tej wizyty na pewno: demokracji nie tworzy ani dobra konstytucja, ani nazwa. Demokracja nie tworzy się z automatu, demokracji się nie dostaje, trzeba ją ciężko wypracować.
*miał żonę Dominikankę, rodzice jego pochodzili z Węgier (matka) , Austrii (ojciec) , a babcia ze strony matki była Żydówką mieszkającą w Polsce. Wiele lat mieszkał we Francji, potem w USA, a od 10 lat na Dominikanie. I fascynowało go Haiti. )
**1. nie podawanie cukierków dzieciom w miejscach, gdzie jest więcej osób. Jeśli jest np. dwoje dzieci , to dyskretnie podać z „dłoni w dłoń”, tak aby nie było widać..2. wyjmowanie jednej paczki papierosów i rozdawanie papierosów na sztuki3. jeśli chcemy w wiosce dać cukierki większej ilości dzieci należy wyrzucać je z okna jadącego autobusu. Za autobus, bo rzucenie koło autobusu, może spowodować, że dzieci uniemożliwią dalszą jazdę.4.Fotografowanie ludzi tylko po uzyskaniu zapewnienia od przewodnika ,że można.5. Poruszanie się tylko w całej grupie
.***”Taptap: to albo półciężarówka , albo busik z zabudowanym poręczą dachem. Zawsze niemiłosiernie przeładowany , z ludźmi wiszącymi jak winogrona .Te lokalne środki transportu często ulegają wypadkom -przewracają się wskutek przeładowania ,przygniatając pasażerów.
****w latach 70 tych na Haiti było kilka tysięcy hoteli. W wyniku kompletnego upadku turystyki, pozostało ich( łącznie ze stolicą )niewiele ponad osiemset.
***** Loa pochodzą z animistycznych wierzeń Zachodniej Afryki, gdzie ich nazwa oznacza "duchowych przewodników". W Ameryce loa uległy wpływowi innych religii (głównie katolicyzmu) i dlatego często są czczone pod postacią Jezusa, Maryi i świętych katolickich. Każdy loa ma własny zakres działania i atrybuty.
Wyznawcy składają loa krwawe ofiary ze zwierząt, a także z owoców, warzyw, pieniędzy, rumu i cygar. Loa przyjmują tylko ducha ofiarowanego zwierzęcia, podczas gdy ciało, pozbawione smaku, zjadają zazwyczaj podczas rytualnej uczty wyznawcy.
Papa Legba jest podczas rytuałów wzywany jako pierwszy. Jest pośrednikiem pomiędzy wszystkimi loa i ludźmi, trzyma pieczę na bramą do nieziemskiej krainy Le Guinée, która jest siedzibą wszystkich loa. Następnie wzywane są poprzez pieśni i dźwięk bębnów inne loa, bardzo często pojawiają się jednak także te, które nie były wzywane. Najczęstszym, nie zapowiadanym gościem jest Baron Samedi. Każdy rytuał poprzedza też narysowanie na ziemi kredą symbolu kultowego loa, znanego jako veve, które reprezentuje podstawową charakterystykę loa i zakres jego działania - jest odzwierciedleniem źródła duchowej mocy. (za Wikipedia).
****** Budowla niezwykła, doskonały bastion obronny, który mógł wytrzymać oblężenie nawet roczne. Całkowicie samowystarczalny, ze zbiornikami do przechowywania zapasu wody deszczowej, z poletkami uprawnymi, i tajnym połączeniem z niedalekim Pałacem. Budowa trwała kilka lat. Sprowadzono wielu niewolników z Afryki do budowy. Ponad 200 ciężkich dział , wnoszonych na plecach na wysokość 900 m. Kamienne bloki, W trakcie budowy zginęły tysiące ludzi. Kiedy ustawiono działa – Henry I nakazał wystrzelenie pierwszych kul. Okazało się, że działa mają zasięg niewystarczający do ostrzału zatoki. W zasadzie były bezużyteczne . A już na pewno do celu obrony przez inwazją francuską, której się tak obsesyjnie obawiał. Moi rozmówcy twierdzili, że wtedy Henry I dostał szału i skierował działa na robotników wnoszących kolejne elementy budowlane. Że od bomb zginęły kolejne tysiące ludzi. Łącznie zginęło około 30 000 osób. Także o tym ,że od tej pory lęk przez inwazją francuską nasilał się , co w końcu doprowadziło do szaleństwa i samobójstwa króla, który miał wizję nacierających Francuzów i z obawy przed ich osądem – zabił się.
Inne tematy w dziale Rozmaitości