Czerwiec 1992 roku. Jak dziad gadał do obrazu
Zanim zapadła decyzja o nieuchronności sprzedaży fabryki jakie¬muś koncernowi, przeprowadziliśmy z Leszkiem próbę stworzenia polskiego zrzeszenia ówczesnych producentów lodów. Gdyby mi się to udało, nie musiałabym szukać intensywnie pieniędzy na dokończenie fabryki, równocześnie załatwiając finansowanie na zbudowanie sieci dystrybucji lodów. Niestety tamta próba przebiegła na zasadzie „gadał dziad do obrazu”.
Na spotkanie w restauracji przy Targach Polagra w Poznaniu za¬prosiliśmy trzech liczących się w tym czasie producentów lodów w Polsce. Byli to: pan Nosecki z Poznania, produkujący lody na przywiezionych z Niemiec używanych małych liniach technologicznych (podobne do oferowanych przez zachodnie koncerny na świecie), warszawska firma Y, produkująca lody w waflach (też na liniach używanych, pozyskanych z małych niemieckich upadłych firm lodowych) i wafle do lodów (w tym czasie chyba mieli największy obrót ze sprzedaży lodów) oraz producent ze Szczecina, który jako pierwszy zaczął eksport swoich lodów na teren Rosji. Musieliśmy wyjaśnić, kim jesteśmy. Pozostali panowie znali się z rynku lodowego już wcześniej.
Lesio zwrócił się do zebranych:
– Roma Int. jest producentem lodów w kubkach, lodów Cassate wytwarzanych ręcznie w małej cukierni we Wrzeszczu i sprzedawa¬nych w lokalnych sklepach Gdańska i Wrzeszcza. Uzupełnieniem na¬szej oferty są dwa rodzaje lodów pochodzące z importu z rodzinnej 28 29
firmy Eisbär Eis z Niemiec*. Ponadto produkujemy tak zwane likola¬by, czyli mrożone sorbety na patyku, do których stworzyliśmy własną recepturę.
– Robicie je na włoskiej maszynie? – zainteresował się Nosecki. – To jest opłacalne? No i jak zatwierdziliście recepturę?
– Tak, to włoska maszyna. Produkt jest bardzo opłacalny. Masę wytwarza się na zimno i mrozi bezpośrednio w maszynie. W zasadzie jest to mocno zmrożony sok na patyku – wyjaśniłam. – Jako cieka¬wostkę mogę dodać, że to ulubiony przysmak córki Wałęsy, która jest szkolną koleżanką naszego kolegi cukiernika, Andrzeja Paradowskie¬go z Gdańska.
– A jak zatwierdziliście recepturę? – zapytał ponownie szczecinianin.
– To dość zabawna historia. Soku mrożonego w dopuszczonych do sprzedaży produktach – jak panowie wiecie – nie ma**. Musiałam wyko¬rzystać jakiś instytut żywnościowy do zatwierdzenia. Pomocy nie od¬mówił mi Instytut Rybacki w Gdyni. No i sanepid wyraził zgodę, ale pozwolili nam jedynie na użycie nazwy „Likolab”.
Wreszcie zyskałam w oczach panów odrobinę aprobaty. Pomysło-wość była w cenie. Leszek dodał:
– Oprócz tego, czym zajmujemy się obecnie na rynku sprzedaży, budujemy profesjonalną fabrykę lodów w Baninie, w firmie pod nazwą Roma Int. Żona jest prezesem, a ja dyrektorem sprzedaży. I to z powodu tej fabryki zaprosiliśmy panów na spotkanie. Teraz przekażę pałeczkę żonie.
Warszawiak uznał, że prezentacja nie była pełna, i zapytał mojego męża:
– Jakie macie miesięczne obroty ze sprzedaży?
* Były to paluszki lodowe w czekoladzie (cieszące się dużym popytem na Wybrzeżu tak zwane daumlingi) oraz doskonałe torty lodowe w kształcie półkuli o nazwie Eisbombe.
** W przepisach jest wymóg suchej masy zawartej w lodach. Wpadłam na pomysł zagęszczenia owoców mlekiem w proszku i uzyskałam tę suchą masę, która była dolną granicą uznania przez sanepid naszego produktu za lody owocowe.
Wiedzieliśmy oboje, że w porównaniu z pozostałymi firmami jesteśmy drobnicą lodową. Oni wykorzystali stare maszyny, stare hale produkcyjne i uzyskiwali kilkanaście razy więcej niż nasza własna produkcja i wolumen importu z Eisbär Eis.
My tworzyliśmy ręcznie pakowane lody w małej cukierni, ale budowaliśmy pierwszą profesjonalną fabrykę do produkcji lodów z asortymentem oferowanym przez cały zachodni świat. I niewątpliwie najnowocześniejszą w tym czasie nie tylko w Polsce, ale i w Europie. To właśnie powstająca fabryka była naszym głównym atutem i kartą przetargową w rozmowach. Sądziliśmy wtedy, że oni zdają sobie sprawę z konieczności zaostrzenia kryteriów produkcji lodów metodą przemysłową, a na rynek polski wejdą czołowi gracze – producenci lodów z Europy, zmuszając rodzimych przedsiębiorców do wymiany maszyn na nowsze typy oraz zmiany miejsca produkcji według standardów europejskich i światowych. Nie na darmo jeździliśmy wcześniej do niemieckich i duńskich producentów, zanim zakupiliśmy w Danii linie produkcyjne dla naszej fabryki.
Leszek przytomnie wybrnął z niewygodnego dla nas pytania:
– Przyszliśmy porozmawiać o potencjale, jaki daje budowana fabryka, bo obecna produkcja jest tylko testowaniem rynku na wprowadzane przez nas do sprzedaży wyroby. Nie ma to żadnego znaczenia dla na¬szych planów i propozycji.
Teraz ja zgrabnie wkroczyłam do akcji.
– Półtora roku temu poświęciliśmy sporo czasu na rozeznanie rynku produkcji lodów w Europie. Odwiedzaliśmy targi producentów żywności i analizowaliśmy, jak wielkie koncerny lodowe dokonywały ekspansji w Europie. Zdajemy sobie sprawę, i panowie pewnie też, że wielcy producenci nie odpuszczą czterdziestomilionowego rynku konsumentów w Polsce. Już obecnie takie firmy jak Oetker czy Unilever sprzedają swoje wyroby produkowane za granicą. Na razie nie są jeszcze konkurencją. Polskich producentów chronią teraz cła na cukier, czekoladę i tym podobne. Dzięki temu oni mają za wysokie ceny lodów jak na kieszeń Polaków. Ale jak wejdą i zaczną produkować, to zaorają nas wszystkich. Silniejszych pewnie wykupią, reszta sama zniknie z rynku. 30 31
Zainteresował nas przykład Hiszpanii i Grecji. Tam rodzimi producenci skutecznie przeciwstawili się koncernom. Kilka firm zaczęło produkować dla siebie wyroby na zasadzie coopackingu* oraz stworzyło wspólną sieć dystrybucji lodów, co znacznie zmniejszyło koszty ich funkcjono¬wania na rynku. Dzięki takim zabiegom przez wiele lat nie pozwalały potentatom zająć dużej części rynku sprzedaży.
– Kto prowadził te badania? – zapytał szczecinianin.
– Niestety, nie podeprę się żadnym autorytetem. Robiliśmy to oso¬biście, ale korzystaliśmy z pomocy znanego handlowca sprzedającego w Europie maszyny i oprzyrządowanie do linii technologicznych, który doskonale zna rynek lodów w Europie. Pan nazywa się Paul Foged – wy¬jaśniłam i przedstawiłam wreszcie naszą propozycję. – Ponieważ mamy wysoce wydajną produkcję umożliwiającą tworzenie kilku zróżnicowa¬nych kształtem lodów, możemy wytworzyć o wiele więcej, niż jesteśmy w stanie rozprowadzić. Ograniczeniem terenu sprzedaży jest także koszt dystrybucji lodów. Budowa dystrybucji wymaga wyposażania sklepów w zamrażarki, ponoszenia kosztów przechowywania w wynajętych chłodniach i rozwozu do sklepów. Jak zapewne panowie wiecie – przy dużej produkcji koszt jest obecnie horrendalnie wysoki. Z naszych sy¬mulacji wynika, iż prawie dwukrotnie przewyższa nakład na budowę fa¬bryki. Gdybyśmy poszli drogą południowych krajów: Grecji i Hiszpanii, moglibyśmy śmiało długo konkurować na rynku polskim z potentatami. Widzimy to tak: wymieniamy się informacjami o rodzajach oprzyrządo¬wania do maszyn lodowych. Nie dokupujemy żadnych nowych, tylko wzajemnie produkujemy dla siebie te rodzaje lodów, których inni nie mają w ofercie. Oczywiście pod nazwą firmy, która je będzie sprzeda¬wać. I budujemy wspólną sieć dystrybucji, dzieląc rynek zaopatrzenia. Zaprosiliśmy tutaj panów, ponieważ to wy obecnie stanowicie forpocztę w produkcji. My, co prawda, jeszcze mamy trochę czasu do ukończenia fabryki, ale naszym dodatkowym atutem jest fakt, iż mamy doskonałego
* Coopacking – zasada produkcji pod marką zamawiającego. Tutaj produkcja lodów dla kilku innych producentów pod ich markami. Ogranicza koszty osprzętowania linii produkcyjnych.
technologa z Danii, który jest w stanie zapewnić jakość naszych pro¬duktów porównywalną (jeśli nie lepszą, bo dostosowaną do gustu smakowego Polaków) – do zachodniej. Nie oczekujemy decyzji już dzisiaj, ale będziemy wdzięczni, jeśli panowie wyrazicie, co sądzicie o takim rozwiązaniu. Czy w ogóle wchodzi ono w zakres panów zainteresowań?
Przy stole zapadła cisza. Nikt nie kwapił się do przedstawienia jakiegokolwiek stanowiska. Moje nadzieje na to, że dobry pomysł wzbudzi entuzjazm rozmówców, spaliły na panewce. Panowie skwapliwie zajęli się jedzeniem.
Wreszcie odezwali się warszawiacy:
– Jeśli chodzi o naszą firmę, to jesteśmy obecnie skoncentrowani na rozwinięciu produkcji wafli i raczej współpraca tego typu nie leży w obszarze naszych zainteresowań. Dodatkowo zainwestowaliśmy sporo w import cukru. Nie przewidujemy możliwości zainwestowania wolnych środków w dystrybucję lodów.
– Czy zamierzacie w ogóle zrezygnować z lodów? – zapytałam.
– Nie, oczywiście, że będziemy się rozwijać. Ale szczerze mówiąc, nie bardzo widzę sens współpracy z państwem na tym etapie. Doskonale dajemy sobie sami radę na rynku. A państwo macie jakąś fabryczkę w budowie.
– Nie widzicie panowie plusów rozwiązania greckiego? – nie ustępowałam.
– Przyznam, że mnie i mojego partnera nie bardzo ten przykład przekonuje. Upłynie parę dobrych lat, zanim koncerny zaczną produkcję w Polsce, i kilka kolejnych, zanim nam zagrożą. Przykro mi, nie jeste¬śmy zainteresowani taką formą współpracy.
– Mówiły jaskółki, że niedobre są spółki – dodał drugi warszawiak. – Wolimy własny biznes i niezależne od innych firm decyzje. Tak jest zdrowiej i bezpieczniej.
– Być może macie panowie rację co do spółek. Nie zgodzę się jednak z oceną możliwości koncernów. One już wchodzą z importem, a dwóch dużych producentów wyraziło zainteresowanie naszą fabryką – zripostowałam.
– A kto to jest? – wtrącił się szczecinian. 32 33
– Dr Oetker i Unilever. Pojawili się też przedstawiciele Schöllera.
– I co, chcą kupić niedokończoną fabrykę? – wtrącił się Nosecki.
– Myślę, że tak. Tyle że my zrobimy wszystko, aby zrealizować budowę do końca i spróbować stawić im opór. Sami jednak nie damy rady. Stąd propozycja złożona panom. Jeśli nasz pomysł nie wypali i nie znajdziemy polskiego inwestora do budowy własnej sieci dystrybucji na dobrych dla nas warunkach, rozważymy sprzedaż fabryki – wyjaśniłam.
Z min wszystkich zebranych wynikało, że słowa o zainteresowaniu koncernów potraktowali jak wyssaną z palca bujdę mającą ich przekonać do mojego pomysłu.
Postanowiłam dodać na koniec argument, który powinien uruchomić inne myślenie.
– Jeśli będziemy zmuszeni do sprzedaży fabryki, to najdalej za siedem, osiem miesięcy któryś z dużych producentów może swobodnie rozpocząć produkcję lodów w Polsce, omijając bariery celne. Oni wejdą jak słoń – rozważnie, niespiesznie, ale zduszą konkurencję. Wiem, że do uruchomienia produkcji przymierza się Schöller, który również wypyty¬wał o naszą fabrykę. Ale on równolegle rozważa budowę dużego zakładu na Śląsku. Dlatego konkurencja może pojawić się o wiele wcześniej, niż panowie przewidujecie.
Warszawiacy pożegnali się z nami, zapraszając do współpracy przy zakupie wafli z ich firmy. Nosecki powiedział, że robi świetny interes, ma doskonałą sprzedaż i własne kanały dystrybucji. Jedynie szczecinianin zaprosił nas do swojego biura*.
* Kilka lat później żaden z naszych rozmówców nie liczył się na rynku sprzedaży lodów. Szczecinianin miał jakieś niejasne powiązania z rynkiem rosyjskim. A wieść gminna niosła, że pieniądze na uruchomienie działalności pochodziły z dziwnych źródeł. Warszawiacy niedługo po naszej rozmowie zostali zaskoczeni przez wprowadzenie zaporowych stawek na cukier z importu. Zbankrutowali, bo nie mieli dobrych źródeł informacji o przygotowywanych zmianach, i przegrali z dobrze poinformowanymi konkurenta-mi. Mimo że statek z ich towarem był na redzie przed zmianą stawek, został wpuszczony już po ich wprowadzeniu. Wtedy tak wycinało się konkurentów na rynku. Cukier stał się mocno gorzki dla pewnych siebie biznesmenów.
Poniedziałek, 24 stycznia 1994 roku
Tuż po ósmej rano Kazik Patzer, nasz pracownik (a obecnie prawa ręka Leszka od logistyki zarządzania kierowcami i sprzedażą w koncer¬nie) skontaktował mojego męża z firmą ochroniarską. Jej szefem był były komendant milicji z Trójmiasta. Już koło dziewiątej rano pojawił się u nas w domu. Stary komendant rejonowej komendy milicji obywatelskiej nie przypominał zupełnie dawnego umundurowanego obrońcy nie tylko lokalnych mieszkańców, ale przede wszystkim strażnika jedynego słusznego ustroju socjalistycznego. Obecnie wyglądał raczej jak skrzyżowanie lokalnego Kojaka z kapitanem Sową na tropie. Musieliśmy od teraz polegać na jego doświadczeniu. Etatowa policja stanowczo odmówiła nam jakiejkolwiek ochrony. Nie bez znaczenia był fakt, że nowa partnerka życiowa komendanta była zatrudniona w gdańskiej prokuraturze. Spotykaliśmy się wcześniej na imprezach imieninowych u Kazika. Powtórzyliśmy mu praktycznie wszystkie informacje podane w nocy policji.
– Czy jesteście pewni, że to są ludzie Ideal Salary? Nie uwikłaliście się w nietypowe działania finansowe z kim innym? – zapytał Jerzy.
Po chwili zastanowienia odpowiedziałam:
– Nic takiego sobie nie przypominam. Dlaczego pytasz?
– Widzisz, ci Czystkowie mi niby pasują, ale… przecież twierdzi¬cie, że oddaliście im kasę. To nie są idioci – jak sami mówiliście, to ludzie wyedukowani, doświadczeni w biznesie. Ojciec ma dobre koneksje z pracy w handlu zagranicznym. Muszą wiedzieć, że jest w ich dokumentacji finansowej przelew z waszej firmy. Czyli dowód zwrotu kasy.
– W sumie niekoniecznie musi być – powiedziałam po chwili zastanowienia. 34 35
Jerzy, wyraźnie zdziwiony, spojrzał na mnie i zapytał:
– Możesz to wyjaśnić?
– Oni zażądali od nas zwrotu w gotówce.
– Macie to na piśmie?
– Nie – odpowiedział Leszek. – Żądanie padło podczas spotkania z naszym adwokatem, on może zaświadczyć.
– Chcecie mi powiedzieć, że taką kwotę można oddawać, wioząc ją w walizce? To jest zgodne z prawem?
– Przepisy tego nie zabraniały. Ustalaliśmy to zarówno z prawnikiem, jak i księgową*.
– Możecie mi opowiedzieć, jak to wyglądało? Kto z wami jechał na Jaśkową Dolinę?
– W zasadzie tylko my i nasz adwokat. Aha, był z nami Romek, nasz zaopatrzeniowiec pełniący także funkcję kierownika cukierni-kawiarni.
Lesio potwierdził skład naszej ekipy wiozącej gotówkę.
– Padły jakieś komentarze z ich strony podczas oddawania pienię-dzy? Jakieś groźby z powodu zerwania kontraktu? – dociekał Jurek.
– Nie – odparł Leszek. A ja dodałam:
– Tyle że w tym kontakcie byli chłodniejsi od Arktyki. W niczym nie przejawiali cech dżentelmenów z poprzednich rozmów biznesowych.
– Opowiedzcie, jak to wyglądało.
Cofnęłam się we wspomnieniach o półtora roku.
– To było późne lato 1992 roku. Księgowa naszej firmy Roma Inter¬national wyliczyła należne odsetki na dzień zwrotu (była to niebagatelna kwota trzech procent w skali miesiąca). Wypłaciłam pieniądze z banku i w asyście naszego mecenasa pojechaliśmy z Leszkiem do siedziby Ideal Salary**. Na podjeździe stały firmowe samochody. Wejście chronione było przez uzbrojonych ochroniarzy. Drzwi otwierano tylko zapowie¬dzianym i oczekiwanym petentom. Niewiele ponad miesiąc wcześniej, podczas spotkań negocjacyjnych, takich zabezpieczeń nie widzieliśmy.
* https://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/makroekonomia/reformy-gospodarcze-w-polsce-2/ (data dostępu: 21.03.2018).
** Firma mieściła się w pięknym odrestaurowanym pałacyku we Wrzeszczu. Budynek stał w głębi sporej działki.
„Coś chyba jest na rzeczy z tymi aktami w prokuraturze” – mruknął do nas półgłosem mecenas. Lesio był podobnego zdania. Ja jeszcze nie by-łam przekonana co do słuszności wycofania się na tym etapie. Nie dziwił mnie nawet fakt, że panowie usiłowali uzyskać gwarancję dla kredytu na fabrykę z Ideal Salary na wartość majątku naszej firmy, a nie własnej. Mimo prowadzonych równolegle negocjacji o dofinansowanie przez fundusze kapitałowe nie byłam pewna ich sfinalizowania. Do tej pory jeszcze nigdy mała firma o proweniencji rzemieślniczej nie uzyska¬ła dużego finansowania z funduszy zagranicznych. Nie bez znaczenia był fakt, że fundusze żądały za kasę ponad czterdziestu procent udziałów. W przypadku Ideal Salary stanęło na dwudziestu ośmiu. No i dla mnie chyba wtedy najważniejsze: Ideal Salary to były polskie pienią¬dze, a mnie marzyło się zrobić inwestycję opartą na rodzimym kapitale. Klamka zapadła. Decyzja o zwrocie została podjęta. W zasadzie podczas oddawania pieniędzy nic poza marsowymi minami obu panów Czyst¬ków nie zwiastowało jakichś komplikacji.
– I co, dali wam pokwitowanie?
– Oczywiście, mamy je u siebie w dokumentacji finansowej. Księgo¬wa pilnowała tego kwitka bardziej niż innych. To była absolutnie nietypowa transakcja gotówkowa – wyjaśniłam.
– Czy mieliście potem jeszcze z nimi jakiś kontakt?
– Tak. I to właśnie jest główny powód, dla którego oni są pierwszymi podejrzanymi o to zlecenie.
– Dobra, opowiedzcie ze szczegółami. Chciałbym, abyście w miarę możliwości nie pominęli żadnego słowa, które wtedy padło.
– Któregoś popołudnia siedziałam razem z mecenasem w salonie i omawialiśmy warunki, na jakich możemy przyjąć negocjowaną wła¬śnie równolegle z dwoma funduszami kapitałowymi (PAEF i Invesco CEAM) umowę objęcia udziałów w Roma International. Sytuacja była paląca. Mimo wysiłków zwiększania obrotów gotówką z handlu lodami nasze potrzeby nadal były większe niż możliwości sprawnego finansowania. Budowa fabryki szła bowiem pełną parą. Na dodatkowy kredyt nie było co liczyć. Nasz główny finansujący, czyli Bank PKO SA, utrudniał, a nie wspierał inwestycję. Wiesz, Jurku, coraz bardziej obawialiśmy się 36 37
o postawę dyrektora sopockiego oddziału. Mógł znaleźć jakikolwiek pretekst i wypowiedzieć nam umowę. Sygnały były już wcześniej. Całkiem niedawno przed zwrotem kasy pan dyrektor spowodował, że zasłabłam… I to nie z powodu realnej groźby udowodnienia mi jakichś nieprawidłowości, tylko z niemocy wyjaśnienia, że jego idiotyczne zarzuty o… sprzedaż zakupionych przed rokiem maszyn z linii produkcyjnej są wyssane z pal¬ca. Furda, że „papierów” żadnych nie mógł mieć, bo nic takiego nie miało miejsca. Facet po prostu szukał jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Być może w celu przejęcia budowanej fabryki. Wtedy już było wiadomo, że decyzja o tej inwestycji była strzałem w dziesiątkę. A w środowisku pana dyrektora cwaniaczków chętnych do przejęcia było wielu. Także tych z za¬granicy. Mieliśmy już wtedy propozycje od Schöllera, Oetkera i innych.
Mój przydługi wywód przerwał Lesio:
– Rozmawiali o taktyce i szczegółach dalszego finansowania oraz o wyborze nowego inwestora. Mieliśmy problem z decyzją: PAEF działał jak słoń w składzie porcelany. Proces decyzyjny trwał bardzo długo. Niestety, nie mieliśmy takiego „wejścia” jak inni biznesmeni, którzy prawie na pstryknięcie palcem dostawali finansowanie. Owszem, szefowie PAEF-u byli tym projektem zainteresowani, ale ustalenia zapadały niesłychanie wolno. O wiele bardziej obiecująco przebiegały rozmowy z Invesco, bo okazało się, że samo było zainteresowane naszym pomy¬słem. Szczegóły poznali od Piotrka Śliwickiego*. Przez niego nawiązaliśmy kontakt z Royem Bracherem, szefem Funduszu. To chyba nie ma znaczenia, ale prosiłeś, żeby podać wszystkie nazwiska i szczegóły.
* Piotra Śliwickiego poznaliśmy wiele lat wcześniej. Był siostrzeńcem naszego przyjaciela. W czasie studiów zatrudnił się u nas w cukierni przy produkcji pączków z okazji tłustego czwartku. Później pracował jako analityk finansowy w firmie Doradca Krzysztofa Bieleckiego, w której zamówiliśmy nasz biznesplan. Był niezwykle bystrym finansistą. To dzięki niemu mój biznesplan fabryki zdobył aprobatę finansowania w Banku PKO SA. W tym czasie Piotr założył własną firmę. Jej nazwa, Hestia Consulting, i lokalizacja w budynku wynajmowanym przez firmę Hestia oraz złożona Piotrowi późniejsza propozycja objęcia stanowiska prezesa firmy ubezpieczeniowej świadczyły o jakichś jego powiązaniach z właścicielami.
– Chcę wiedzieć możliwie wszystko o okolicznościach organizowania przez was pieniędzy – potwierdził Jurek. – Kto finansował, od kogo pożyczaliście, kto od was żądał pieniędzy albo miał nadzieję na jakiś zarobek przy okazji. To wszystko może mieć znaczenie. Aha, jeszcze jedno. O jakim czasie mówimy?
Pałeczkę znowu przejęłam ja:
– Jak wcześniej wspomniałam, to było późne lato lub wczesna jesień dziewięćdziesiątego drugiego roku. W pewnym momencie do mieszkania wszedł jakiś obcy człowiek. Wyszłam z salonu, a on powiedział, że przyjechał od pana Czystka i ma mnie zawieźć do firmy Ideal Salary. Rozmowa toczyła się w drzwiach jednej części salonu oddzielonej od drugiej, w której siedział mecenas Tarnowski. Powiedziałam, że jestem teraz zajęta, ale mogę podjechać za jakiś czas. Osiłek (facet był ewidentnym mięśniakiem) uparł się jednak, że sprawa jest niezwykle pilna, pan Czystek wyjeżdża za granicę i on poczeka, i mnie do niego zawiezie. To było na tyle dziwne i niepokojące, że otworzyłam drzwi rozsuwane do drugiej części salonu, żeby zobaczył, że nie jestem sama w domu, i oświadczyłam, że pojadę za chwilę swoim samochodem. On wtedy po¬wiedział: „Zgoda, to ja poczekam na dole”.
Ustaliłam z mecenasem, że wybierzemy się tam dwoma autami: jednym ja z mecenasem i Leszkiem, drugim nasz pracownik, który miał czekać w samochodzie na rozwój wydarzeń i w razie czego dzwonić na policję, gdybyśmy zbyt długo nie wychodzili albo wsiadali do innego pojazdu, nie podchodząc do niego.
– Dlaczego podejmowaliście aż takie środki ostrożności? To przecież miała być tylko jakaś pilna rozmowa – przerwał mi Jurek.
– Myśleliśmy, że mogło chodzić o dziwną propozycję złożoną nam przez Czystków jeszcze w fazie przed zwrotem pieniędzy z kaucji – wyjaśnił Leszek.
– O co chodziło? Nic nie wspominaliście o jakiejś propozycji…
– W trakcie kolejnej rozmowy o biznesie Jan Czystek zaproponował nam, abyśmy porozmawiali z Danielem. Sugerował, aby on włączył się w transakcje poza granicami Polski. Chodziło o handel metalami ziem rzadkich. Na którymś spotkaniu (kiedy był z nami Daniel) Jan Czystek 38 39
sam zahaczył go o współdziałanie. Miało ono polegać na firmowaniu przez Daniela i jego spółkę (którą mieli mu założyć Czystkowie) zakupu z portu w Rotterdamie partii towaru leżącego w magazynie i wysłaniu tego towaru gdzieś dalej. Daniel jak zwykle przytakiwał, ale po wyjściu ze spotkania stwierdził, że on w takie szemrane interesy wchodzić nie będzie. „Pachnie mi to rosyjskimi dealami” – powiedział nam. Potem już na ten temat rozmowy nie było, tylko młodszy z Czystków powiedział przy zwrocie kaucji, że pewnie i ten interes z Danielem też jest spisany na straty, co potwierdziliśmy.
– I co było dalej?
– Kiedy weszliśmy do biura, zastaliśmy tam obu Czystków. Młody Czystek powiedział, że w związku z wycofaniem się przez nas z transakcji ich firma straciła okazję do zarobienia kilkudziesięciu tysięcy do¬larów, ponieważ zablokowaliśmy mu pieniądze na kaucję. Na to dictum usłyszał ode mnie: „Kaucja była wysoko oprocentowana, nawet gdyby potraktować ją jako pożyczkę”. Odparł, że to nic w porównaniu z zarobkiem z utraconej transakcji. Wtedy mecenas zapytał, czego od nas ocze¬kuje. No i padło żądanie rekompensaty. Oczywiście odmówiłam, wyjaśniając, że oprocentowanie było już wystarczającym zadośćuczynieniem i o dodatkowym nie może być mowy. A jak mu się to nie podoba, to niech dochodzi swoich rzekomych praw przed sądem. Ja z chęcią poddam się wyrokowi. Wtedy Jan Czystek powiedział coś w tym stylu: „Sądy dzia¬łają przewlekle, nie mamy czasu na zabawy” i zapytał nas, czy nie boimy się takich działań w biznesie, czy nie słyszeliśmy, że nieuczciwym biznesmenom porywa się dzieci, a sprawca ucieka za wschodnią granicę i szukaj wiatru w polu. Tę dziwną rozmowę przerwał wtedy stanowczo mecenas Tarnowski, przestrzegając słowami: „Czy pan wie, że pana wy¬wód ma cechy groźby karalnej?”. Zareagował też ojciec Czystka: „Janie, co ty pleciesz? Nigdy nic państwu nie zagrozi, przestań” czy coś w tym stylu. Praktycznie na tym skończyliśmy. Aha, zauważyliśmy, że nie było śladu działania żadnych pracowników. W budynku oprócz szefów było tylko trzech ochroniarzy, wśród nich facet, który przyjechał po mnie do domu.
– Czy to było przed czy po zainwestowaniu przez Invesco?
– Niewiele ponad miesiąc po uzyskaniu finansowania. Potem usłyszeliśmy, że Ideal Salary padło, a Jana Czystka prawdopodobnie poszukuje policja.
– A gdy poinformowaliście policjantów o waszych podejrzeniach, nie mówili nic o tym, że któryś z szefów firmy jest przez nich poszukiwany?
– Nie.
– Dobra. Sprawdzę sam przez kolegów. Okej. Będziemy mieli dużo czasu na dalsze opowieści. Teraz musimy ustalić, co należy zrobić dzi¬siaj. Oto moje propozycje: musicie wszyscy spać w jednym pomieszczeniu. Najlepiej tam, gdzie śpicie teraz – w salonie. W tej części, która nie ma wyjścia na taras zewnętrzny. Tutaj wszędzie macie duże okna. Najlepiej jest zorganizować spanie na podłodze. Na stałe będziecie mieli dwóch z moich pracowników na noc w mieszkaniu. Trzeci będzie obserwować dom z poziomu cukierni. Przywiozę dzisiaj kamizelki kulood¬porne. Dla wszystkich. Od dzisiaj nie ma wyjścia na dwór bez kamizelki. O każdym wyjściu domowników i celu wyjazdu czy wyjścia musimy być uprzedzeni. Nie można opuszczać domu bez zgody mojej lub mo¬jego zastępcy, który będzie dowódcą grupy. Za chwilę do nas dołączy. To Wojtek, zaufany i bardzo doświadczony policjant z brygady kryminalnej. Młodzież musi bezwzględnie wykonywać zalecenia moich chłopaków. Resztę zostawcie nam. Waszą rolą jest tylko przypomnieć sobie wszelkie możliwe kontakty o podłożu finansowym. Muszę je poznać. Oczywiście z gwarancją pełnej dyskrecji. Od waszej szczerości zależy, jak długo będzie trwał stan alarmu. I czy lub kiedy dorwiemy skurwieli. Aha. Samochód musi być wprowadzony do garażu. Wyjazdy autem z obstawą – nigdzie nie można go zostawiać bez nadzoru. Przed waszym wejściem do pojazdu nasi pracownicy muszą go dokładnie sprawdzić.
O ile wcześniej byliśmy już porządnie przerażeni, o tyle skala zabezpieczeń uświadomiła nam powagę sytuacji i ogrom utrudnień w normalnym życiu i pracy.
Nagle, w ciągu zaledwie jednej doby, zdaliśmy sobie sprawę, że zna¬leźliśmy się w gronie ludzi zagrożonych podkładaniem bomb pod samochody. A w Gdańsku co rusz słychać było o porachunkach bandytów i bombach pod samochodami. 40 41
Przeszłam do tematów opłat za usługi:
– Oczywiście, dostosujemy się do wszystkich zaleceń. Nadeszła chyba teraz pora, Jurku, na ustalenia finansowe.
– Koszt moich ludzi i tym podobnych to tysiąc dwieście złotych dziennie. To są u mnie najniższe z możliwych stawek.
Nie posiadaliśmy żadnej wiedzy umożliwiającej porównanie stawek, ale też nie mieliśmy wyjścia. Policja ochrony odmówiła, a podejrzew¬liśmy (jak się potem okazało słusznie), że to był raczej koszt średni lub niski najmu prywatnej ochrony.
– Akceptujemy.
Włączył się Lesio:
– Mam jeszcze pytanie, co ze szkołami dzieci? Marta dojeżdża na zajęcia do Oliwy i Sopotu. Krzyś ma szkołę w Oliwie.
– Wozić ich będą moi pracownicy. Będziemy ich też odbierać po za¬jęciach.
– Sądzisz, że w szkole nic im nie grozi? – chciałam się upewnić.
– Wszystko wskazuje na to, że oni mają inne cele. Uprowadzenia raczej dokonaliby bez uprzedzenia. Oni wyraźnie chcą was złamać inaczej. Strzelając, osaczając. I to jest ta „dobra” wiadomość.
– A zła?
– Niestety, tu muszę być brutalny w ocenie: nie obchodzi ich, czy kule rzeczywiście kogoś nie dosięgną.
I chociaż zdawaliśmy sobie z Leszkiem sprawę, że dzisiejszej nocy i Marta, i Krzyś byli o krok od tragedii, dopiero spokojna diagnoza Je¬rzego w pełni uświadomiła nam skalę zagrożenia.
Dołączył do nas Wojtek, zastępca Jurka. Przywiózł kamizelki kuloodporne. Krzysiu oczywiście natychmiast włożył jedną z nich. Paradował w niej dumnie chyba przez godzinę. Później, podobnie jak my, na samą myśl o zakładaniu tych pęt na grzbiet był mocno sfrustrowany. To cholerstwo było ciężkie jak diabli. Nie mówiąc już o tym, jak wyglądaliśmy, zakładając na nie jakieś płaszcze czy kurt-ki. Widok był przedni: coś jakby dwugarbny wielbłąd, któremu ktoś przestawił garby.
Wojtek dopytał Jerzego o dotychczasowe ustalenia, a potem przed-stawił nam uzgodniony już plan współdziałania z byłymi kolegami w policji.
– Mam kilku znajomych w CBŚ, którzy obiecali nam wsparcie. Będziemy z nimi w stałym kontakcie telefonicznym. W razie zagrożenia gwarantują nam szybką pomoc. Musicie wystąpić do komendy policji o nagrywanie rozmów z waszego telefonu. O całodobowy podsłuch. Nie wykluczam, że oni będą do was znowu dzwonić. Muszą przecież podać miejsce przekazania pieniędzy.
– Dobra, już dzwonię do porucznika – powiedziałam.
Niestety, odpowiedź policji była podobna jak przy prośbie o ochronę.
– Nie mamy wystarczającej ilości sprzętu, nagrywajcie sami na dyktafon…
Wojtek powiedział, że w tej sytuacji on „nieoficjalnie” pożyczy od kolegów z policji niezbędny sprzęt. I oczywiście zorganizował to, czego oficjalną drogą nie dało się nijak załatwić. Nagrywarki były. Dla znajomych królika…
Tego dnia wszelkie sprawy załatwialiśmy tylko z domu. Krzyś miał wrócić do szkoły najwcześniej za cztery dni. Jedynie Marta pojechała na uczelnię pisać swoje kolokwium. Oczywiście w towarzystwie ochroniarza, który dopiero w uczelnianej toalecie pozwolił jej zdjąć kamizelkę kuloodporną.
Reszta dnia upłynęła nam na organizacji noclegowni w salonie. Rozłożyliśmy jakieś pledy, materace na podłodze, pościeliłam też niezbyt szeroką, niską kanapę. Nie spodziewaliśmy się, że ten prowizoryczny nocleg przedłuży się nie o dni, a o tygodnie. Wieczorem nasi ochroniarze dopilnowali skrupulatnie zasłonięcia wszystkich okien kotarami. Jeden z nich zajął miejsce w drugiej części salonu, drugi w przeciwległej kuchnio-jadalni. Mimo obecności obcych ludzi w domu tę noc przespaliśmy. Na pewno pomogło nam zmęczenie i ogromny stres, w jakim żyliśmy od niedzieli. 42 43
Wtorek, 25 stycznia 1994 roku
Leszek musiał pojechać do pracy w Algidzie. Mimo że do wysokiego sezonu w sprzedaży lodów było jeszcze dużo czasu, nawet jeden dzień jego nieobecności powodował spore zaległości. To był okres, kiedy mój mąż pełnił funkcję dyrektora sprzedaży lodów w trzech województwach. W drodze do pracy towarzyszył mu zawsze ochroniarz. Niestety, biuro Algidy mieściło się na terenach przyportowych w Nowym Porcie, gdzie nie było garażu. Dlatego przed powrotem z pracy samochód Leszka był dokładnie sprawdzany przez ekipę Jerzego. Dopiero później Lesio wracał z kimś do domu.
Ja musiałam jechać do fabryki podpisać jakieś faktury do zapłaty, należało też zająć się bieżącymi sprawami w biurze. Na szczęście wizytę w centrali w Warszawie i moim warszawskim biurze planowałam dopiero za dwa tygodnie. Chociaż tyle.
Wieczorem kontynuowaliśmy z Jerzym kolejną sesję wspomnień o biznesowych kontaktach z okresu budowy fabryki i realizacji inwestycji. Tym razem w rozmowie wziął udział również Wojtek. Na wstępie zaproponowałam, żeby to oni zadawali pytania, bo przez prawie trzy ostatnie lata trudności w finansowaniu naszego pomysłu, czyli fabryki, było tyle, że opowiadanie o nich krok po kroku zajęłoby nam całe tygodnie… Serię pytań zaczął Wojtek.
– Wiem od Jurka, że mieliście kłopoty z Bankiem PKO SA. Czy tam nie doszło do jakichś zatargów? Może ktoś ma na was jakiegoś haka z powodu nieprawidłowości w finansowaniu i wiedząc o sprzedaży fa¬bryki koncernowi Unilever, postanowił was szantażować?
To nie było wygodne pytanie. W naszych działaniach w stosunku do banku byliśmy niby czyści jak łza, ale… Przed udzieleniem odpowiedzi poprosiłam o możliwość porozmawiania z Lesiem w cztery oczy. Wy¬szliśmy z salonu do kuchni na krótką naradę.
– Myślisz, że możemy im powiedzieć o czeku,, udziale Mariana i cichych prowizjach? – Miałam poważne wątpliwości, czy zupełna szczerość jest wskazana.
– Cholera wie. Chociaż jeśli rzeczywiście ktoś chce nas szantażować i wie, że mamy coś do ukrycia, to musimy dociec kto. Jak nie powiemy, zmniejszmy szansę na wyjaśnienie tej zagadki.
– Sądzę, że musimy być tutaj maksymalnie szczerzy. Inaczej nie dowiemy się, kto za tym stoi. A tak naprawdę to myśmy nic nikomu nie ukradli, tylko nieco kombinowaliśmy. Powiemy to, co musimy. Bez zagłębiania się w szczegóły. Tylko te prowizje… Możemy mieć kłopot, jak to wyjdzie na jaw. Chyba to przemilczymy… Nie wyobrażam sobie, jaki wpływ mogłyby mieć na naszą sytuację.
– Dobra. Prowizje zostawmy dla siebie – zgodził się Lesio.
Wróciliśmy do jadalni. Opowiedziałam im o banku.
– W kontaktach z bankiem skorzystaliśmy raz z pomocy mojego kolegi, z którym studiowałam w Sopocie. Miało to związek z koniecznością otwarcia tak zwanej akredytywy potwierdzonej w dziewięć¬dziesiątym pierwszym roku na płatność za zamówioną w Danii linię produkcyjną do lodów. Okazało się, że PKO SA musi to robić za pośrednictwem Banku Handlowego, a opłata wynosi ponad czterdzieści tysięcy marek. Wtedy skontaktowałam się z owym kolegą (zajmował stanowisko dyrektorskie w jednym z oddziałów PKO SA w Sopocie) i on wyraził zgodę na wydanie przez bank imiennego czeku na kwotę dwóch milionów marek niemieckich. Odebrałam ten czek i pojechaliśmy z Leszkiem do Hamburga. Tam w oddziale Deutsche Banku przekazaliśmy czek z poleceniem realizacji na rzecz zakupu linii produkcyjnej z firmy Gram w Danii. Ktoś ewentualnie mógłby tę wiedzę wy¬korzystać. Nie było to rutynowe działanie, bo prezes Deutsche Banku wyraźnie się zdumiał, kiedy wyjęłam z neseserka czek gotówkowy… Zabezpieczeniem pod ten czek była wówczas stosunkowo mała cukiernia w Gdańsku-Wrzeszczu i kawałek ziemi w Baninie. Gdybyśmy mieli intencję wykiwania banku, to byłaby najlepiej „sprzedana” cukiernia 44 45
Inne tematy w dziale Rozmaitości