Pierwszy Maja, niech się święci, (1 Maj za komuchów, naturalnie też się musiał święcić), to świetna okazja aby skrobnąć kilka zdanek. Tylko w pierwszej klasie "ogólniaka" daliśmy się zapędzić na pierwszomajowy pochód. Ze strachu przed dyrektorskim nakazem, popartym sprawdzaniem listy obecności tuż przed wymarszem "całej szkoły" na defiladę. Niewiele pamiętamy. Nie mniej szturmówki nie daliśmy sobie wcisnąć. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy biernie poparliśmy naszą osobą bezrefleksyjny przemarsz przed trybuną "honorową" na której władze partyjne i miejskie z wysokości trybuny odmachiwały, przyjacielsko, wymachującej naturalnie też przyjacielsko, klasie robotniczej i naszej klasie pierwszej "a", uśmiechniętej i odświętnie odzianej z tejże świątecznej okazji.
Kilka dni temu obejrzeliśmy z zainteresowaniem film: Powidoki. Tam też w pewnym momencie objawił się w całej krasie pierwszomajowy "radosny" pochód. Wiało grozą.
Mozolnie, bowiem każdy wysiłek umysłowy nie należy do naszych atrybutów, dotarliśmy do wcale nie przedwczesnego wniosku, że dzięki dwu kadencyjnemu Krulu Europy, staliśmy się nie dość, że Europejczykiem z krwi i kości, to na dodatek o który wcale nie zabiegaliśmy - poliglotą. Na starość. I to właśnie w chwili kiedy każda próba wciągnięcia brzucha pozostaje tylko "kolejną próbą".
W czasach kiedy przymusowo edukowano nas rosyjskim, wiedzieliśmy dokładnie, że jedynynym językiem komunikacji w świecie jest angielski. Zawsze w naszym uchu wybrzmiewało pozytywniej: aj law ju, od ja liubliu tiebia. Cóż, tak mieliśmy, nie zdając sobie zupełnie sprawy z faktu, że kiełkował w nas już wtedy element antysocjalistyczny na dodatek przychylny imperialistom. Spod Gwiaździstego Sztandaru i Lwa z Wysp Brytyjskich.
Lat już kilka „siedzimy“ na zmywaku. Na tyle długo, że coraz częściej myślimy, że pomrzeć nam tu przyjdzie. Z dala od Ojczyzny nasze Umiłowanej. Co i tak spadnie winą na belgijskiego krula, bo to on nas wygnał z kraju, nie patriotycznym będąc osobnikiem i nie dbającym o poddanych ale ciemne interesy swojej formacji politycznej.
Więc jak dziś po latach wygląda nasza poliglocja ? Kiepsko. Dotarliśmy z mozołem do brutalnej prawdy, że za „cienko zostało“, by absorbować nasz sterany umysł edukacją w innym języku. Przedkładamy buszowanie w internecie, dobry film, nawet teatr nad mozolne wkuwanie słówek i gramatyki.
Główny szef ostatnio ujawnił osobie postronnej, że do porozumienia z nami, czyli zacną naszą koleżanką małżonką i naszą, skromną ubrzuchowioną osobą, starczą jeno trzy słowa: „tak“, „nie“ i „może“. Jeśli onemu bossu trzy wyrazy wystarczają, to nam tym bardziej.
Z drugim szefem mam wspólne porozumienie oparte o wzajemną sympatię z elementami dyscypliny wojskowej. Jeśli tylko namierzamy siebie w tak zwanym zasięgu wzroku, w jednej chwili zastygamy w postawie zasadniczej, krzyczymy do siebie: YES, SIR i salutujemy. W naszym przypadku do de facto pustej głowy a w kwestii Nick’a, to nie wiemy na ile pustej. Wiemy, że jest fajnym facetem, trochę od nas młodszym, z poczuciem humoru i to starcza.
Ponieważ nikt inny nie liczy się w naszej emigranckiej egzystencji, więc z umotywowanym samozadowoleniem stwierdzamy, że kiedyś nieosiągalny język angielski opanowaliśmy perfekcyjnie. Istnieją jeszcze inne miejsca w których błyszczymy erudycją. W mieście, w sklepie. Zdarza się, że tubylcy zaczepiają aby o coś dopytać. I co wtedy ?
Jak wszędzie są dwie szkoły.
Pierwsza mówi o totolotkowym kontakcie z autochtonem: jąkałą. Druga natomiast obliguje do uczciwego stawiania sprawy: I am sorry, I am not understanding. I tego się trzymajmy ...
Inne tematy w dziale Rozmaitości