Aleksander Chłopek - outsider221 Aleksander Chłopek - outsider221
618
BLOG

Zwierzenia rebelianta

Aleksander Chłopek - outsider221 Aleksander Chłopek - outsider221 Polityka Obserwuj notkę 2

Przeprowadzono ze mną wywiad z okazji 25 rocznicy samorządności terytorialnej w Polsce. Niby dawne sprawy, już prawie historyczne, a jednak mają swoje odniesienia do naszej dzisiejszej rzeczywistości.

Tytuł pochodzi od redakcji, zgodziłem się - to jedyny mój kompromis w tym wywiadzie.


Redaktor – Przed 25 laty został pan podwładnym zdeklarowanego liberała, Andrzeja Gałażewskiego, ówczesnego prezydenta Gliwic. Jak się panu pracowało w tamtym Zarządzie Miasta, zdominowanym przez liberałów?

Aleksander Chłopek– Lekko nie było. Przyjęliśmy opcję zerową, tzn. wszystko od początku, wymiana znacznej części kierownictwa i urzędników w UM. Zmniejszyliśmy też poważnie liczbę pracowników. Zmuszał nas do tego także kiepski stan budżetu. Razem z radnymi podjęliśmy też decyzję o niepobieraniu diet przez dwa lata. Andrzej był wymagający. Zarządzałem wówczas pięcioma wydziałami – edukacją, kulturą, sportem, służbą zdrowia i ewidencją ludności. To był szalony czas, wszystkie sprawy prywatne i osobiste poszły w kąt.

A samego Andrzeja Gałażewskiego jak pan ocenia po latach?

Tak samo, jak wówczas, pozytywnie. Świetny organizator, sprawnie zarządzał nami i miastem. Prywatnie – oczytany humanista, z którym rozmowa o kulturze, sztuce, sprawiała mi przyjemność. Po prostu student lwowskiej kadry profesorskiej – Zagajewski, Fryze, Ochęduszko, Węgrzyn, Dietrych – która, jak wiemy, miała solidne gimnazjalne przygotowanie humanistyczne. I to się udzielało słuchaczom Politechniki Śląskiej. Jednak mimo tego mój rozbrat z liberałami był nieunikniony. Różnice zdań stawały się coraz poważniejsze, większość uchwał Zarządu Miasta zapadała stosunkiem głosów 4:1, a czasem, gdy był obecny pracujący na pół etatu śp. Wacław Dąbrowski, stosunkiem 4:2.

W jaki sposób znalazł się pan w składzie Zarządu Miasta?

W sposób naturalny, byłem osobą wówczas bardziej rozpoznawalną niż dzisiaj. O dyrektorze V LO, który postawił się władzom stanu wojennego i nie pozwolił szkoły spacyfikować, było przez parę lat głośno, nie tylko w Gliwicach. Moja aktywność w Duszpasterstwie Ludzi Pracy o. Jana Siemińskiego też była zauważalna, szczególnie przez SB. Także pewnym rozgłosem cieszyła się moja aktywność nauczycielska, myślę tu też o Gliwickiej Grupie Literackiej. Gdy więc powstawał Gliwicko-Zabrzański Komitet Obywatelski „Solidarność”, znalazłem się w jego Zarządzie. Uczestniczyłem również w podejmowaniu decyzji o powołaniu na prezydenta Gliwic, jeszcze w drodze umowy z władzami PRL, Zbigniewa Pańczyka. To wówczas poznałem Andrzeja i pozostałych kolegów, z którymi postanowiliśmy powalczyć w nadchodzących wyborach i stworzyć Zarząd Miasta z prezydentem Gałażewskim.

Czy doświadczenia z okresu kierowania słynną „Piątką” (liceum Rymera) w burzliwej epoce politycznej okazały się przydatne po latach?

Wraz z nadejściem burzliwych lat 1980-82 dostałem propozycję objęcia funkcji dyrektora najstarszego gliwickiego Liceum Ogólnokształcącego. Nie odmówiłem. Pracę zacząłem równo z obradami w Stoczni Gdańskiej strajkujących z przedstawicielami władzy, a kończyłem już w stanie wojennym. Odwoływano mnie przez kilka miesięcy po 13 grudnia 1981 roku. Kolejne Komisje Kontroli Partyjnej – miejskiej, wojewódzkiej i centralnej – z oburzeniem stwierdzały, że ja, „sprawując funkcję dyrektora placówki wychowującej młodzież w swoich wystąpieniach zajmowałem stanowisko sprzeczne z uchwałami Plenum KC PZPR”, a co więcej: „będąc członkiem NSZZ „Solidarność” w pełni popierałem program tego związku”. Postanowiłem nawet, że „zrezygnuję z przynależności do partii, a pozostanę w szeregach „Solidarności”.

Gdzie zachowały się dokumenty, z których pochodzą cytowane przez pana fragmenty?

Dokumenty z tymi opiniami znalazłem kilka miesięcy temu w archiwach państwowych, bo je przede mną skutecznie przez 30 lat ukrywano.Dlaczego? Bo przynoszą mi dziś zaszczyt. A partia-nieboszczka ma długie ręce i dobrą pamięć, i nie zapomina, że moja trzyletnia zaledwie obecność w PZPR kosztowała ich sporo zdrowia. Wszystko, co w archiwach i teczkach świadczyć by mogło o mojej bezkompromisowości i odwadze, zniknęło. Bo mogło mi ułatwiać karierę w wolnej Polsce. Ale, jak widać, niektóre dokumenty odnajduję.

Ponowię swoje pytanie – czy doświadczenia z „Piątki” się przydały?

Tak, wtedy nauczyłem się pokonywać własny strach. Dzięki niezwykłej solidarności ze mną nauczycieli i uczniów tej wspaniałej szkoły. Dodawali mi odwagi. Byli ze mną.

W 1990 roku, po transformacji ustrojowej, miał pan istotny wpływ na dobór kadr nauczycielskich w gliwickiej oświacie. Wolna Polska wymagała innych niż w czasach PRL pedagogów. Czy podejmował się pan ostrych cięć kadrowych?

Interweniowałem zaledwie w dwóch przypadkach. Ale po rozmowie dałem obu panom szansę. Późniejsze informacje o ich pracy potwierdziły, że dobrze zrobiłem. Wiem, że taką szansę w sąsiednim mieście otrzymał też słynny weryfikator partyjny, Tadeusz Nowok. I był cenionym polonistą. Z nim wiąże się pewne moje wspomnienie. Gdy już mnie wyrzucono z kolejnej szkoły, zostałem  dzięki życzliwej pani inspektor, wykładowcą w studium nauczycielskim. By uczcić jakąś rocznicę, chyba ustanowienia Konstytucji 3 Maja, przygotowałem ze słuchaczami spektakl „Mury runą”.

Ze słynnym songiem Jacka Kaczmarskiego?

Tak. Młodzież przyjęła spektakl zbyt manifestacyjnie. Po wakacjach pojawił się nowy dyrektor i zaczęły się tradycyjnie już stare dla mnie kłopoty. Po dwóch latach udręk zostałem wezwany przez sekretarkę do gabinetu dyrektora, by odebrać – jak sądziłem – zwolnienie z pracy. Rozmowa była krótka:

Pan wie, dlaczego ja się tu znalazłem?

Domyśliłem się.

To muszę panu powiedzieć, że już nie będzie miał pan ze mną kłopotów. Jest pan świetnym fachowcem. Sprawdziłem”.

I serdeczny uścisk dłoni. Zdębiałem. Niedługo potem zrozumiałem – kończyły się właśnie rozmowy polityczne w Magdalence. A w odnalezionych w archiwach dokumentach z okresu mojej pracy w Studium Nauczycielskim  nie mogę odnaleźć żadnej informacji, że w latach 1986-88 jego dyrektorem był T. Nowok. No nie ma. I nie ma sprawy. Nie było represji.

Wróćmy do czasów normalniejszych. Czym się zajmował Zarząd Miasta, w którym pan pracował w latach 1990-91?

Pan to, redaktorze, dobrze pamięta. Był pan świetnym dziennikarzem lokalnego pisma. Zajmowaliśmy się więc także zmianami właścicielskimi pańskiego tygodnika, bo był on przecież organem nieistniejącego już Komitetu Miejskiego PZPR.

Nieco pan przesadził, bo –formalnie rzecz biorąc – było tak, że „Nowiny Gliwickie”, w których pracowałem, były w czasach PRL wydawane przez Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą „Prasa-Książka-Ruch”, która podlegała Komitetowi Centralnemu PZPR.

Warto to przypominać, bo żyliśmy w państwie totalitarnym i wszystko było pod kontrolą partii. Ważne więc były działania likwidujące pozostałości tego systemu, także w sferze symbolicznej. Zlikwidowaliśmy zatem Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, przygotowując plac na przyjęcie pomnika J. Piłsudskiego, nadając mu jego imię. Wiemy, że wiele miast w Polsce do dziś nie może się rozstać z tego rodzaju sowieckimi symbolami. Mam żal, że dekomunizacja miasta nie jest w tym wymiarze symbolicznym kontynuowana, co słusznie piętnuje pański obecny miesięcznik.

Wasz Zarząd Miasta miał zaledwie 16 miesięcy na przeprowadzenie zasadniczych zmian.

Toteż wielu rozpoczętych spraw nie dokończyliśmy. Życie pokazało, że radni z jednej listy GZKO „S” nie stanowili grupy jednorodnej politycznie. Powstały ideologiczne pęknięcia i konsekwencją pierwszego była właśnie zmiana Zarządu Miasta pod koniec 1991 roku. Nasza ekipa podała się do dymisji, a radni powołali nowy ZM i nowego prezydenta – Piotra Sarre. Na niedawnej jubileuszowej uroczystości z okazji 25-lecia samorządności terytorialnej w Polsce otrzymaliśmy w prezencie książeczkę, przedstawiającą historię tych lat w Gliwicach. Ze smutkiem odnotowałem fakt, że nasz 16-miesięczny, ale pionierski okres rządów, został potraktowany po macoszemu. Pewnie jakiś wpływ ma na to „szorstka przyjaźń” Zygmunta Frankiewicza z Andrzejem Gałażewskim, a szkoda, bo w sprawach historycznych warto by się wznieść ponad osobiste uprzedzenia.

Czy pan też nosi w sobie osobiste uprzedzenia? Wszak rywalizowaliście w lokalnych wyborach prezydenckich trzykrotnie – w latach 2002, 2006, 2010.

Byliśmy rywalami, ale nie wrogami. Przynajmniej ja tak oceniam, mam wrażenie, że Zygmunt również. To była, jak na dzisiejsze zwyczaje polityczne, wyjątkowo kulturalna rywalizacja. Co nie znaczy, że Frankiewicz nie miał korzystniejszej pozycji z racji piastowania funkcji prezydenckiej. Wobec niego media po prostu były przychylniejsze. Nasza prawie trzygodzinna debata w radiu Plus w 2006 roku mogłaby zmienić wyniki wyborów, gdyby odbywała się w czasie największej słuchalności, a nie w porze zasłużonego snu mieszkańców, czyli w godzinach od 23 do 2 nad ranem. W prawdziwej, a nie fasadowej demokracji, radio by tę dyskusję powtórzyło nazajutrz w dogodniejszej porze, bo mieszkańcy na to zasłużyli, a i dyskusja była tego warta. Prezentowała dwie odmienne koncepcje rozwoju miasta równorzędnych konkurentów. Mnie wtedy brakło kilku procent, by znaleźć się w drugiej turze, zająłem drugie miejsce z prawie 27-procentowym poparciem. Ale to już przeszłość.

Wróćmy do chronologii zdarzeń. Jak pan dziś ocenia Piotra Sarre, który był poprzednikiem Frankiewicza na prezydenckim stołku?

Dobrze oceniam. Pamiętam, że to on pierwszy mówił o specjalnej strefie ekonomicznej. Mam za złe jednak tamtemu Zarządowi Miasta, że współpracował z radną, która już na pierwszym posiedzeniu Klubu Radnych GZKO „S” przyznała się do pracy w SB w latach 1968-74. Na dobrą sprawę powinna złożyć mandat, bo wprowadziła przecież w błąd wyborców, nie ujawniając tego faktu w kampanii. A wielu z nas miało wówczas wątpliwości, czy zmiana miejsca pracy kończy współpracę z SB. Dziś wiemy, że raczej nie. To przede wszystkim podzieliło gliwicką Radę Miejską. Mnie na przykład programowo i mentalnie było bliżej do Sarrego i Porozumienia Centrum, które go w Radzie popierało, ale nie mogłem zaakceptować wśród nich „kłamcy lustracyjnego”, jak byśmy dziś to nazwali.

W piątek, 3 września 1993 roku Zygmunt Frankiewicz objął rządy w mieście. Wkrótce upłyną 22 lata od tamtej chwili. Czy możliwość długotrwałego sprawowania funkcji prezydenta miasta jest – pańskim zdaniem – efektem zaniedbań legislacyjnych?

Oczywiście. Kandydując do Sejmu w 2005 roku postawiłem sobie kilka zadań, głównie dotyczących edukacji i kultury, ale również i tej właśnie niedoróbki legislacyjnej, pozwalającej na niemal dożywotnie sprawowanie funkcji prezydenta, burmistrza i wójta. Miałem już niemal w całości przygotowany projekt odpowiedniej ustawy, ale jakoś nie mogłem się z nim przebić w naszym parlamentarnym Klubie PiS. W końcu szczera rozmowa ze śp. Olą Natalii – Świat (łączyły nas pewne rodzinne więzy) uświadomiła mi, że w obecnym sejmie nie ma szans na uzyskanie większości, która by taki projekt poparła. Bo nawet w naszym klubie była wówczas grupa posłów zainteresowanych pozostawieniem status quo.

W efekcie Frankiewicz rządzi 22 lata.

Teraz to pan przesadził. Przecież to nie z mojego powodu, ani z winy PiS. Niestety, jest, jak jest i w związku z tym powstają w samorządach różne układy, wzajemne zobowiązania,, sieci nieformalnych powiązań, oplatających miasto niczym pajęczyna. Dla zapewnienia czystych reguł i przejrzystości życia publicznego powinno się zmieniać gospodarzy miast po upływie dwóch kadencji.

Pan trzykrotnie próbował zostać gospodarzem miasta. Za każdym razem bez powodzenia. Czy warto było?

Myślę, że tak. Tych doświadczeń mi nikt nie odbierze. Doświadczeń dobrych i złych. Z tych złych, to przede wszystkim utwierdzenie się w przekonaniu, że żyjemy w fasadowej demokracji. Kandydat spoza układu, spoza tej sieci powiązań ludzi, którym dobrze z aktualnym włodarzem miasta, ma niewielkie szanse. Praktycznie żadne. Musi się zdarzyć jakiś wyjątkowy zbieg okoliczności, by się udało. Chyba że jest z innego układu, silniejszego. Tylko że taka zamiana układu na układ jest demokracją pozorną. Mieszkańcy to czują i dlatego frekwencja zazwyczaj jest bardzo niska. Ludzie nie chcą uczestniczyć w niby-demokracji. A z dobrych doświadczeń cenię sobie najbardziej kontakt z mieszkańcami. Wędrowałem w czasie kampanii po mieście, rozdawałem kilkanaście tysięcy ulotek, rozmawiałem z niezliczoną ilością gliwiczan i wracałem o zmierzchu do domu z przeświadczeniem, że w naszym mieście żyją dobrzy ludzie. Wiem, że to brzmi infantylnie, ale polityk tak często spotyka się z agresją, zazwyczaj nieuzasadnioną, że życzliwe rozmowy z mieszkańcami odbudowują zaufanie. Obustronne.

Do batalii prezydenckiej w 2006 roku przystąpił pan jako gliwicki poseł PiS.

Byłem nie tylko posłem, ale i liderem gliwickiego Komitetu PiS od roku 2002. Nie mogłem dopuścić do sytuacji, w której duża i rządząca partia polityczna nie wystawia swego kandydata. Przede wszystkim jednak chciałem wygrać i zmieniać miasto. Nie udało się.

W swojej karierze politycznej był pan, o ile pamiętam, związany do tej pory z różnymi ugrupowaniami: Unią Demokratyczną, Prawem i Sprawiedliwością, a także, jeśli się nie mylę, z Solidarną Polską.

Mam nadzieję, że nie chce mi pan stawiać zarzutu, że byłem politycznym koniunkturalistą. Wcześniej, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych byłem także w PZPR. Nie dla kariery. Sposób rozstania z tamtą partią po trzech latach i w świetle odzyskanych dokumentów, których fragmenty przytaczałem wcześniej, nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Pewnie byłem naiwny, że łączyłem jakieś nadzieje na przekształcanie się PZPR-u z dekady na dekadę w partię coraz mniej totalitarną, ale nie żałuję. Sprawdziłem przy okazji siebie, wyszedłem stamtąd czysty. Bardziej naiwny byłem przystępując do UD w 1992 r. Ale też rozstanie nastąpiło szybciej, gdy tylko uświadomiłem sobie, jak silna jest w tej partii frakcja ateistyczna i antyklerykalna. Nie dopuściliśmy z grupą kolegów do tego, by w biurze poselskim Andrzeja Potockiego zorganizowano punkt zbierania podpisów popierających ustawę aborcyjną. Nasz pisemny protest był skuteczny, zabroniono w biurach zbierać podpisy. Gdy UD łączyła się z Kongresem Liberalno-Demokratycznym, tworząc Unię Wolności,  już mnie w tej partii nie było. Nie miałem złudzeń, w jakim kierunku zmierza to ugrupowanie. A artykuł w „Gazecie Wyborczej” w 1994 z okazji 50. rocznicy Powstania Warszawskiego, szkalujący powstańców i Armię Krajową, odciął mnie na zawsze od tej formacji.

Kiedy związał się pan z PiS-em?

W 2001 roku współtworzyłem PiS w Gliwicach, a rok później zostałem szefem gliwickich struktur tej partii. Poglądów nie zmieniłem, jestem dalej wyznawcą idei IV RP, cenię bardzo Jarosława Kaczyńskiego, jestem szczęśliwy ze zwycięstwa Andrzeja Dudy, a teraz z nominacji Beaty Szydło, bliskiej mi koleżanki klubowej, posłanki z mojego rodzinnego miasta, na którą od zawsze głosowała moja rodzina. W Klubie Parlamentarnym PiS czułem się znakomicie, jak u siebie, pracowałem w zespole Antoniego Macierewicza, zwanym potocznie smoleńskim, mam o tej tragedii jednoznaczną opinię, wyrażaną bez ogródek w wywiadach i publikacjach.

To dlaczego po 10 latach rozstał się pan z PiS-em?

Zostałem do tego zmuszony. Są takie sytuacje w życiu, kiedy trzeba odejść, bo się wie, że nikt cię nie chce i dalsza obecność grozi utratą honoru. Także dlatego, że na bliskich współpracownikach się zawiodłem i zdradę mocno przeżyłem. Ale ten smutny czas mam już poza sobą. Teraz, dla dobra PiS w Gliwicach, trzeba jeszcze pewne sprawy rozliczyć i wyjaśnić. Ale to już temat na inną rozmowę.

Spróbujmy jednak choć trochę o tym porozmawiać. Czyżby zawiódł się pan na Jarosławie Wieczorku?

Jarosław Wieczorek nie jest kontynuatorem moich działań i zasad, którym starałem się być zawsze wierny w swoim życiu politycznym, szczególnie w okresie kierowania przez 10 lat gliwickim PiS-em. Chociażby w tak fundamentalnym wymiarze, jak zasada niełączenia funkcji politycznych z działalnością gospodarczą. Ja, przyjmując w 2002 r. obowiązki szefa dużej partii zrezygnowałem z prowadzenia mojego prywatnego liceum (tracąc na tym ok. 50 tys. zł rocznie netto), bo tak powinno być. Prowadząc biznes jesteśmy narażeni na utratę niezależności. Jak to się w polskich warunkach odbywa, mógłbym mówić długo, z własnego, bolesnego doświadczenia. Pan Wieczorek, jeszcze jako dyrektor mojego biura poselskiego, otwierał działalność gospodarczą. I widziałem, gdzie już są jego myśli i serce.

Usłyszałem przed chwilą, że zamierza pan te sprawy wyjaśniać, dla dobra PiS. Czy ciągle czuje się pan tak mocno związany z PiS-em?

Czuję się związany z ideą IV RP, a tylko Prawo i Sprawiedliwość tę ideę realizuje, co widać. Dzieje się to na naszych oczach – mam na myśli sukcesy Andrzeja  Dudy i Beaty Szydło. I to też sukces Jarosława Kaczyńskiego. A pan Wieczorek powinien wyjaśnić postawione mu zarzuty przeze mnie, jeszcze w 2011 roku, na posiedzeniu Komitetu PiS w Gliwicach. Pamiętam, że było to 21 czerwca, przed czterema laty. Wtedy nie umiał ich wyjaśnić, a jak to wygląda teraz, to nie wiem. Jeżeli nie wyjaśnił, a członkowie PiS go wybrali przewodniczącym Komitetu, to jak to można nazwać? Nieporozumieniem? Skandalem? Chyba trzeba to przed kampanią do parlamentu wyjaśnić! Ja tę partię współtworzyłem w Gliwicach i czuję się za nią odpowiedzialny, chcę na nią głosować w Gliwicach, a nie wyjeżdżać do innego okręgu, by tam oddawać głos na kogoś, komu ufam.

A co z Solidarną Polską?

Zanim odszedłem z PiS, napisałem do prezesa Kaczyńskiego dwa pisma listem poleconym. Po każdym czekałem długo na odpowiedź. Nie otrzymałem, może nie zostały mu dostarczone. Dopiero wtedy zareagowałem pozytywnie na prośby kierownictwa Solidarnej Polski i pojawiłem się na konwencji tej partii w kwietniu 2012 roku w Warszawie. I tam zabrałem głos opozycyjny w stosunku do wypowiedzi, z których emanowała wrogość do PiS. A potem wszyscy widzieliśmy, jak to było – SP coraz mocniej zbliżała się do koalicji PO-PSL. Pisałem pisma, protestowałem, ostrzegałem, rozmawiałem, w końcu wraz z całą organizacją gliwicką wystąpiłem z tej partii, dwa lata temu, jeśli dobrze pamiętam.

Skąd się wziął Piotr Pyzik w Gliwicach? To przecież obecny poseł PiS.

On jest mieszkańcem Gliwic. Jego ojciec był szanowanym działaczem prawicowym w Gliwicach. Tak słyszałem. Z tej racji jego syn przejął w naszym środowisku jakąś część ojcowskiego autorytetu. Dość systematycznie go jednak trwonił. Nie umiem sobie wytłumaczyć awansów człowieka (dziś 56-letniego), który nie ma za sobą żadnych zawodowych dokonań. To wręcz w pejzażu politycznym Prawa i Sprawiedliwości ewenement. I ewenementem też był Pyzik jako lider listy kandydatów do parlamentu w 2011 r. Przy ogromnej kampanii, 85 bilboardach wyborczych, które otrzymał od partii, uzyskał wynik kompromitujący. Zdobył zaledwie 12 tysięcy głosów.

I Jarosław Kaczyński do tego dopuścił?

A co miał robić? Po katastrofie smoleńskiej służby wokół mnie się uaktywniły. Odczuwałem to na każdym kroku. Łatwo było mnie dyskredytować pomówieniem: funkcjonariusz PZPR, członek egzekutywy partyjnej. Gdybym wtedy miał te dokumenty, które niedawno uzyskałem i te spisane relacje świadków mojej aktywności antykomunistycznej w samym środku PZPR w tamtych latach, to przedstawiłbym je prezesowi PiS i oszczercom zamknęłyby się usta. Ale jak już wspomniałem, służby mają długie ręce i nie po to czyszczono moje teczki, bym mógł robić polityczną karierę w antykomunistycznej partii.

Odbiegliśmy daleko od gliwickiego samorządu terytorialnego. Jaką ocenę wystawia pan miastu w roku jubileuszu 25-lecia samorządności w Polsce?

Ocena aktualnego stanu miasta to inaczej mówiąc – ocena 22-letnich rządów Frankiewicza, który zdominował swoją osobą ostatnie ćwierćwiecze w dziejach Gliwic.  Nie odbieram mu pracowitości i konsekwencji w realizowaniu swoich wizji. Wiele spraw nie podoba mi się jednak w mieście. Niepotrzebnie zlikwidowano miejską komunikację tramwajową. Nonsensem była i jest nadal budowa potężnej hali widowiskowo-sportowej. Przeznaczone na ten cel pieniądze można byłoby z powodzeniem wydać choćby na poprawę warunków funkcjonowania lecznictwa szpitalnego w mieście. Drogowa Trasa Średnicowa powinna się kończyć w Sośnicy. Śródmiejski odcinek DTŚ wydaje się całkowicie zbędny. Szkoda wreszcie, że wycięto tyle pięknych drzew w całym mieście.

Niespokojny z pana duch. Zawsze się pan przeciw czemuś, co uważa za niesłuszne, buntuje. I najczęściej ze szkodą dla własnej kariery. Można powiedzieć – wieczny rebeliant.

Coś w tym jest. Tylko, że bez broni palnej. Moją bronią są argumenty.

rozmawiał:Zbigniew Lubowski

Wywiad ukazał się w "Życiu Gliwic" nr 4/2015 z 23 czerwca 2015 roku


 

 

Pochodzę z wielodzietnej rodziny z ośmiorgiem dzieci, znam wartość takiej rodziny i wiem, ile jej zawdzięczam. Od 18 roku życia byłem inwigilowany przez SB i objęty przez te służby wielokrotnie operacjami rozpracowującymi. Przepracowałem 35 lat w zawodzie nauczycielskim jako polonista, dwie kadencje w Sejmie, w Klubie parlamentarnym PiS. Od 12 lat bezpartyjny. Obecnie na emeryturze, ze statusem represjonowanego politycznie w PRL. Uczestniczę w lekkoatletycznej rywalizacji sportowej na Mistrzostwach Polski Mastersów, zdobyłem kilkanaście medali, w tym 7 złotych (w skokach: wzwyż, w dal, trójskok i o tyczce). Sympatyk PJJ.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka