"27 marca 1981roku strajk (czterogodzinny, ostrzegawczy) zatrzymał pracę w całym kraju. Wyły syreny, wywieszano transparenty, zakładano biało-czerwone opaski. Według szacunkowych danych w strajku uczestniczyło, wraz z rolnikami, studentami, a nawet uczniami szkół średnich, około 14 mln Polaków.”
A zaczęło się kilka dni wcześniej, w Bydgoszczy, w sali sesyjnej Urzędu Wojewódzkiego: „Milicjanci otoczyli zebranych działaczy, którzy trzymali się za ręce. W trakcie szamotaniny kilku z nich, w tym Jan Rulewski, zostało ciężko pobitych.”
To są cytaty z książki prof. Ryszarda Terleckiego „Solidarność”. Dekada nadziei 1980 - 1989”. Z książki, którą trzeba przeczytać – i to uważnie. Przypomina najważniejsze lata z najnowszej historii Polski. Większość z nas te wydarzenia doskonale pamięta, wielu w nich uczestniczyło, niektórzy szczególnie aktywnie. Autor wie o tym, więc nie chce odwoływać się do emocji, jest obiektywny „do bólu”. Lecz mimo tego jego kronikarski, wyważony styl, nieraz zburzy nam spokój. Właśnie tak jest, gdy relacjonuje wydarzenia z tzw. „prowokacji bydgoskiej”.
Czytałem pracę Terleckiego długo, prawie cztery tygodnie. Jest pasjonująca i jednocześnie bolesna. Odtwarza klimat tamtych dni, przywołuje nadzieje, przypomina rozmowy, dyskusje. Wracały do mnie wspomnienia, trzeba było sobie z nimi poradzić, książkę odłożyć, by za chwilę znów niecierpliwie po nią sięgnąć.
Trzydzieści lat temu strajk ostrzegawczy ogarnął serca i umysły Polaków, jak jeszcze nic i nikt wcześniej w naszych dziejach. Choć można uznać za precedens wcześniejszą o dwa lata wizytę Jana Pawła II. Wtedy kilkanaście milionów chciało słuchać prawdy, teraz byli gotowi o nią walczyć. Bezterminowy strajk generalny ustalony na wtorek 31. marca zapowiadał się na ogólnonarodowe pospolite ruszenie. Pamiętajmy, że 14 milionów to było wówczas dwa razy więcej, niż stan liczebny „Solidarności”. „Ludzie szykowali się jak do powstania” – wspominał tamte dni Jacek Kuroń.
I wtedy stało się coś, co i dzisiaj trudno zrozumieć.. W nocy z 29 na 30 marca pod nieobecność niektórych członków prezydium Krajowej Komisji Porozumiewawczej postanowiono, że, niezależnie od okoliczności, strajk generalny należy odwołać. Jan Rulewski i Mariusz Łabentowicz niemal natychmiast wysłali do KKP oskarżający list: „Przegraliście wszystkie karty, łącznie z cenzurą, więźniami politycznymi, rolnikami”. Niebezpieczny dla „Solidarności” rozwój wydarzeń trafnie przewidywał Karol Modzelewski: „Dlaczego uważam, że jest w tym ogromne zagrożenie dla Związku? Dlatego, że ten mechanizm będzie się nasilał.”
Pamiętam ówczesne rozmowy z kolegami, pamiętam rozżalenie i gniew, zwłaszcza robotników ze śląskich zakładów pracy. W tych rozmowach wyczuwałem nieodwracalną nutę nieufności. Mówili: „byliśmy gotowi na wszystko i wszystko można było wygrać”. Czy wszystko? Z pewnością nie. Władze sondowały, na ile sobie mogą pozwolić w walce z „Solidarnością”. „Solidarność” nie skorzystała z okazji, by również przetestować władzę i sprawdzić, ile można uzyskać pod presją ogólnonarodowego strajku. Zrezygnowano z jedynego argumentu, z którym dyktator Jaruzelski, jak każdy dyktator, musiałby się liczyć.
Przyjęto kompromis. Profesor Terlecki rzeczowo podsumowuje: „Porozumienie zawarto bez zgody KKP, chociaż wcześniej ustalono, że bez tej zgody podpisywać go nie wolno; od podejmowania decyzji odsunięto osoby prezentujące odmienne zdanie; kuluarowi doradcy okazali się ważniejsi od związkowych przywódców; w nawet najbardziej poufnych rozmowach brały udział osoby nieposiadające do tego upoważnienia, jak Mieczysław Wachowski, tajemniczy kierowca Wałęsy.”
Wymownie wpisuje się w tę historię informacja, ze już 3 tygodnie wcześniej SB opracowała „Koncepcję przygotowania i realizacji działań na przypadek wykonania zamiaru eliminacji Lecha Wałęsy z przewodniczącego KKP NSZZ „Solidarność”. „Plan zakładał – znów warto zacytować autora – wykorzystanie całej działającej wewnątrz Związku agentury do obrony Wałęsy…”. Statystyka, którą znamy dziś, jest przygnębiająca. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ulokowało w KKP 13 konfidentów, a na niższych szczeblach związkowych było jeszcze gorzej – 221 w MKZ-ach oraz 1610 w komisjach zakładowych. Już tylko kwestią czasu stało się wyeliminowanie z kierownictwa Andrzeja Gwiazdy i jego żony Joanny, a także pozbawienie Anny Walentynowicz mandatu delegata na Zjazd.
Wydarzenia z marca ’81 stały się dla I „Solidarności” doświadczeniem przełomowym. To w tamtych tygodniach zaprogramowana została nasza najbliższa przyszłość i nasze dziś. Można by powiedzieć – nasze polityczne DNA. Terlecki pozwala sobie w tym kontekście na tak nieczęstą u niego osobistą, gorzką refleksję: „.Okazało się, że w najważniejszej godzinie próby, która wkrótce nadeszła, ponowna wielka mobilizacja „Solidarności” nie była już możliwa”.
Dodajmy – była niemożliwa nie tylko w grudniu 1981 roku, także i później, w chwilach szczególnej próby, chociażby w roku 1992. Mechanizm „rozbrajania” społecznej determinacji zawsze jest taki sam, według ciągle tych samych zasad, sprawdzonych 30 lat temu. Mieści się w nim omijanie procedur demokratycznych, wpływ „osób trzecich”, dezinformacja, gra na zmęczenie społeczeństwa, w końcu także zwyczajny własny czy grupowy interes. Tytuł przedostatniego rozdziału książki: „Samoograniczające się zwycięstwo” wyjaśnia to precyzyjnie. Jak czytelnik dobrnie do jego końca, to pozostaje z pytaniem, dla kogo zwycięstwo?
W ostatnich dwóch latach przed okrągłym stołem wszystko rozgrywało się zgodnie ze scenariuszem „grubej kreski”. Strategię wyznaczył Kuroń w listopadzie 1987 roku, informując w Tygodniku Mazowsze, że „widzi się miejsce dla przeciwnika (…) nie w celi, ale widzi się dla niego miejsce w parlamencie. To znaczy, ze przeciwnika się w takiej walce traktuje jak partnera”. Niemal w tym samym czasie powołany przez Jaruzelskiego „zespół trzech” ( Ciosek, Urban i generał bezpieki Pożoga ) opracował „Scenariusz przełomu” w którym pisał: „Naszym realistycznym celem powinno być ustawiczne oswajanie bardziej ugodowego skrzydła, nastawionego na koegzystencję z reżimem, asymilowanie i oswajanie tego skrzydła, budowanie przepaści między nim a opozycją radykalno-nielegalną”. Czy to tylko moje wrażenie, że dziś, w nieco innej sytuacji politycznej, główne założenia tego scenariusza pozostają dalej aktualne?
Owszem, w 1988 roku próbowano jeszcze innych scenariuszy, ale spontaniczne i niekontrolowane strajki w kwietniu, w maju i w sierpniu tak wystraszyły władze PRL i „Solidarności”, że doprowadziły je do wspólnych rozmów, a w konsekwencji do okrągłego stołu. Właściwe rozmowy odbywały się jednak w Magdalence i tam, przy innym meblu, zapadały najważniejsze decyzje. Niestety takie, które wkrótce postawiły Polskę w sytuacji anachronicznej. Otóż, gdy w Europie Środkowo-Wschodniej obalano kolejne reżimy komunistyczne i mur berliński, w Warszawie rząd Mazowieckiego „opóźniał demontaż systemu komunistycznego, pozwalając na budowanie fortun komunistycznych aparatczyków, zachowując nienaruszoną Służbę bezpieczeństwa, która przystąpiła do niszczenia swoich archiwów i zacierania śladów zbrodni”.
Swoją książkę Ryszard Terlecki doprowadza do chwili, gdy prezydentem RP zostaje Lech Wałęsa i zamyka ją zdaniem: „Kończyła się dekada nadziei i Polska rozpoczynała trudną drogę odbudowy niepodległości i demokratycznego państwa”. Wtedy sądziliśmy, że po 20 latach będziemy u końca tej drogi. Jest inaczej.
Pochodzę z wielodzietnej rodziny z ośmiorgiem dzieci, znam wartość takiej rodziny i wiem, ile jej zawdzięczam. Od 18 roku życia byłem inwigilowany przez SB i objęty przez te służby wielokrotnie operacjami rozpracowującymi. Przepracowałem 35 lat w zawodzie nauczycielskim jako polonista, dwie kadencje w Sejmie, w Klubie parlamentarnym PiS. Od 12 lat bezpartyjny. Obecnie na emeryturze, ze statusem represjonowanego politycznie w PRL. Uczestniczę w lekkoatletycznej rywalizacji sportowej na Mistrzostwach Polski Mastersów, zdobyłem kilkanaście medali, w tym 7 złotych (w skokach: wzwyż, w dal, trójskok i o tyczce). Sympatyk PJJ.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości