Pamiętam tamten początek roku szkolnego. Byłem od miesiąca dyrektorem V LO i nie bardzo jeszcze rozumiałem, jak to się stało (teraz wiem, ale o tym w przypisie). Niezrozumieniu zawsze towarzyszy niepewność, lęk, a w tamtej sytuacji, co tu dużo mówić, dopadła mnie też zwyczajna trema. Nigdy do tej pory w swoim dziesięcioletnim belferskim doświadczeniu w zespole szkół zawodowych nie pełniłem żadnej, nawet symbolicznej funkcji. Dobrze czułem się tylko wśród moich uczniów w klasie lub w auli, na próbach teatralnych i recytatorskich. Trema przed zbliżającą się radą pedagogiczną i inauguracją z każdym dniem stawała się większa. To, co się działo na Wybrzeżu, moja świadomość wyparła na dalszy plan. Dopiero telewizyjne obrazy ze Szczecina i Gdańska w ostatnich dniach sierpnia przywróciły mi właściwy wymiar zdarzeń.
Kiedy więc 1 września stanąłem przed wypełnioną po brzegi salą kina Bajka nie miałem wątpliwości, że wszyscy czujemy niezwyczajność chwili. I że dla uczniów nowy dyrektor w sposób naturalny, bez żadnych zasług z mojej strony, stał się symbolicznym znakiem przemian. Nic więc dziwnego, że gdy, po przedstawieniu mnie przez panią inspektor, podchodząc do mikrofonu wyjąłem z kieszeni kartkę, usłyszałem jęk zawodu. W nowej rzeczywistości należało już mówić z głowy i z serca - kartka zniknęła więc w kieszeni i ten gest został przyjęty entuzjastycznie. Pełne porozumienie z salą zapewnił mi jednak kultowy wówczas Stachura, którego odpowiedni fragment wiersza uczyniłem leitmotivem swojego wystąpienia. Zostałem zaakceptowany, choć przywieziony do nowej szkoły, jak to się wówczas mówiło, w teczce.
Tak zaczęły się moje 500 dni pierwszej Solidarności i prawie 700 dyrektorskich dni w Liceum, zwanym często i dzisiaj „Rymerem” ( od nazwiska wieloletniego dyrektora, który stworzył jego dobrą sławę ). Nie mogłem otrzymać od losu lepszego prezentu. Mój zupełny brak rutyny urzędniczej pozwolił mi przeżywać z uczniami i nauczycielami wspólnie radość z tworzenia nowej szkolnej rzeczywistości, w atmosferze swobody i w sposób spontaniczny. Rodziła się autentyczna uczniowska samorządność, powstawały kluby polityczne (m.in. ROPCiO i KPN), formowały zespoły redakcyjne i artystyczne, otwarta została szkolna kaplica. Większość wychowawców odnalazła się w tym znakomicie, pokój nauczycielski przestał być ciałem obcym. Powstawał nowy związek zawodowy NSZZ Solidarność.
Gdzieś pod koniec września nieśmiało zorganizowano zebranie POP ( Podstawowa Organizacja Partyjna ) PZPR. Nie była to mocno upartyjniona szkoła, ale jednak nieco ponad 20 pracowników na spotkaniu się zjawiło. Jakoś tak na początku, by przeciąć zbędne dyskusje poinformowałem wszystkich, że wstępuję do Solidarności i mam nadzieję, że w imię właśnie solidarności z całą szkolną społecznością pozostali uczynią podobnie. Przez chwilę zapanowała konsternacja, ale szybko do mojej decyzji przyłączyli się następni. Do końca szkolnego roku większość z nich odda partyjne legitymacje
Ja byłem w partii od dwóch lat. Niezręcznie mi pisać o przyczynach, bo o nich najlepiej mówią fakty i moja działalność w ciągu tej nieco ponad trzyletniej przynależności. Nie wstąpiłem z powodów konformistycznych, nie byłem też Wallenrodem – przynajmniej nie chciałem być, choć w pewnym momencie tak trochę wyszło. A funkcję dyrektora zaproponowano mi w chwili, gdy już właściwie żegnałem się z partią i zawodem nauczycielskim.
„Rymer” stał się szybko w naszym mieście bastionem nauczycielskiej Solidarności. Uczniowie przeżywali festiwal wolności. Trzeba powiedzieć po latach – bardzo dojrzałej wolności. Brało się to pewnie stąd, że mieliśmy do siebie pełne zaufanie. Byłem zapraszany na wszystkie spotkania i polityczne dyskusje, rozmawialiśmy bez cenzury i na każdy temat. A w wolnych chwilach pojawiałem się na boisku i graliśmy w piłkę. Mój Boże, w wolnych chwilach! – stało się to przecież raptem dwa razy.
Przywróciliśmy też narodowe Święta. 3. Maja i 11. Listopada stroiliśmy szkołę w biało - czerwone flagi. Kto dziś pamięta, że był to czyn surowy wtedy zakazany. Z 11.Listopada wiąże się zresztą pewne ciekawe wspomnienie. Gdzieś tak parę dni wcześniej wezwano nas, dyrektorów szkół licealnych, do Komitetu partii i zaczęto wypytywać, jakie podjęliśmy działania, by zapobiec ew. próbom upamiętnienia tego Święta w naszych placówkach. Dyrektorzy coś tam dukali, a gdy przyszła moja kolej, zapytałem tylko, co jest złego w świętowaniu odzyskania niepodległości w 1918 roku? Warto było zobaczyć to zakłopotanie, a u niektórych popłoch. Nikt mi nie odpowiedział, wątek został przerwany, zebranie szybko się skończyło.
Kiedy Czesław Miłosz dostał nagrodę Nobla moi poloniści mogli już w następnym dniu prezentować jego wiersze na lekcjach. Pisałem wtedy pracę doktorską o emigracyjnym poecie Marianie Czuchnowskim, więc i teksty Miłosza miałem na podorędziu.
Inaczej tylko solidarność i wolność w naszej szkole rozumiał palacz w kotłowni. Przyjął ten dar jakoś tak bardzo dosłownie. Znikał często na parę dni i wtedy stawałem się jego zmiennikiem. Ładowałem wieczorem węgiel do pieca, a rano o piątej dorzucałem następną partię i przykręcałem zawory. Tak przetrwaliśmy zimę. Palaczowi nic nie mogłem zrobić, bo był to fachowiec na rynku bardzo deficytowy, a ustrój przecież był dyktaturą proletariatu. On więc tylko przypominał mi od czasu do czasu o swojej uprzywilejowanej pozycji.
We wrześniu następnego roku pojawił się w moim gabinecie pracownik SB. Przedstawił się, pokazał legitymację i poinformował, że jest od narkotyków, a są różne sygnały, więc będzie się często w szkole pojawiał. I się pojawiał. Ja już wówczas domyślałem się, w jakim to wszystko zmierza kierunku, choć miałem jeszcze bardzo, bardzo wiele nadziei.
Po 13. grudnia zostałem z tej funkcji odwołany. Na moje miejsce szykował się komisarz polityczny i pacyfikacja szkoły wydawała się nieuchronna. Że tak będzie, mogłem się przekonać dość szybko, gdy przybył po raz pierwszy ktoś z SB, by zabrać z lekcji uczennicę. Poprosiłem o pozostanie w gabinecie, zapewniając, że ja sam, by nie wywoływać w szkole paniki, zaraz się tu z nią zjawię. Błyskawiczna akcja z wychowawczynią i w dzienniku pojawiły się drobne korekty, świadczące, że uczennicy dziś nie ma, gdy w tym czasie ona już biegła do domu usunąć nielegalne materiały czy sprzęt. Ten pierwszy przypadek nam się trochę skomplikował, bo Kasia zemdlała i trzeba było ją cucić. Zajęło to parę minut, więc gdy wróciłem, SB łypało na mnie podejrzliwie.
Nie miałem wątpliwości, że wraz z nowym komisarzem represje spadną na co najmniej kilku nauczycieli. „Rymer” miał zapłacić wysoką cenę za prawie dwuletnią „wiosnę wolności”.
Zbierałem się jednak do odejścia, z niepokojem o los szkoły, ale i z pewnym poczuciem ulgi, bo napięcie bywało często nie do wytrzymania. Uczniowie przygotowali petycję do ministra z prośbą o zachowanie mnie na stanowisku. Przekonałem ich, by listu nie wysyłali. W tamtych czasach każda taka prośba była traktowana jak protest i często przysparzała sygnatariuszom sporo kłopotów. ( *List )
I wtedy dotarł do mnie ktoś z tamtej, reżimowej strony, z pewną propozycją. ” Niech pan napisze odwołanie. Jest ich bardzo dużo, więc pańskie zostanie rozpatrzone najwcześniej w czerwcu. Przez ten czas złe emocje opadną, a od nowego roku szkolnego przyjdzie nowy dyrektor, już nie polityczny komisarz i uratuje pan szkołę”- argumentował.
Nie miałem wyjścia. Miałem za to ogromne obawy, czy wytrwam - bo będą kontrole, by coś znaleźć i mnie wyrzucić w atmosferze oskarżeń, będą prowokacje, palacz już na amen pójdzie w alkoholowy cug, a ja gonię resztkami sił. W ciągu tych 500 dni straciłem kilkanaście kilogramów. Ale czy miałem wybór? Czy nauczyciel w sytuacjach, gdy trzeba chronić uczniów ma wybór?
Miałem za to spodziewane kontrole. Finansowa była nieprzyjemna i z założonym z góry celem. Pani przeżyła najwyraźniej rozczarowanie bezowocnym kilkudniowym trudem. Natomiast kontrola z Kuratorium przyniosła mi dużo satysfakcji. Usłyszałem od pana, że nie zdarzyło mu się dotychczas wizytować tak dobrze prowadzonej placówki. Zapamiętałem to zdanie, nie tylko dlatego, że jestem łasy na pochwały. Po prostu wiedziałem, że przyjechał w innym celu, a okazał się przyzwoitym człowiekiem i chciał mi dodać otuchy.
Miałem też dalej wizyty panów z SB. Do końca roku szkolnego nikogo nie pozwoliłem ze szkoły wyprowadzić, nikt nie został aresztowany, ani wyrzucony z pracy. Nikt – poza mną oczywiście. Ale to się stało, jak już wykonałem zadanie.
Bo na rozmowie odwoławczej w czerwcu 1982 roku odmówiłem podpisania deklaracji lojalności. Choć nie była to rozmowa, lecz wrzask i wygrażanie pięściami. Rozumiem ich, byli zaskoczeni – byłem ostatni, a przede mną wszyscy wcześniej podpisywali w atmosferze wzajemnej serdeczności.
Solidarność pozostanie dla mnie zawsze i przede wszystkim ruchem wielkiej odnowy moralnej. Nie wiem, jak potoczyłyby się moje polityczne i zawodowe losy, gdyby nie ten etyczny wymiar tamtych wydarzeń z lat 1980-81? Nie wiem też, gdzie zaprowadziłby mnie związek z PZPR, gdyby nie solidarnościowe powstanie. Choć przecież kuszono mnie później w życiu wiele razy i to bardzo atrakcyjnie, a nie uległem. Mogę zatem przypuszczać, że zawsze postąpiłbym tak samo. Ale…? Na pewno lepiej, że stało się to, co się stało.
*
Pochodzę z wielodzietnej rodziny z ośmiorgiem dzieci, znam wartość takiej rodziny i wiem, ile jej zawdzięczam. Od 18 roku życia byłem inwigilowany przez SB i objęty przez te służby wielokrotnie operacjami rozpracowującymi. Przepracowałem 35 lat w zawodzie nauczycielskim jako polonista, dwie kadencje w Sejmie, w Klubie parlamentarnym PiS. Od 12 lat bezpartyjny. Obecnie na emeryturze, ze statusem represjonowanego politycznie w PRL. Uczestniczę w lekkoatletycznej rywalizacji sportowej na Mistrzostwach Polski Mastersów, zdobyłem kilkanaście medali, w tym 7 złotych (w skokach: wzwyż, w dal, trójskok i o tyczce). Sympatyk PJJ.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka