"...wymierzać sprawiedliwość widzialnemu światu"- J. Conrad
Kiedy nastał stan wojenny zostałem wyrzucony z partii, cofnięto mi też partyjną rekomendację na dalsze pełnienie funkcji dyrektora V LO w Gliwicach. Niczego innego się nie spodziewałem - odmawiając podpisania tzw. Deklaracji lojalności, znałem swój los - czekałem więc, aż przyjdą i wywiozą. Oby szybko, bo to znacznie lepsze od czekania. Nie przychodzili. Tymczasem zostałem pod koniec stycznia 1982 r. poproszony dyskretnie o napisanie Odwołania od w.w. decyzji do Centralnej Rewizyjnej Komisji KC. Dyskretnie, bo celem odwołania była gra na czas, by nie dopuścić do przejęcia szkoły przez tych, którzy domagali się ukarania V liceum, uważanego powszechnie za "bastion Solidarności". "Rymera" (popularna w mieście nazwa V LO) gliwiccy egzekutorzy stanu wojennego zamierzali spacyfikować, z dyrektorem "zrobić porządek", z niektórymi nauczycielami i uczniami również. "Pana Odwołanie - przekazywała mi w zaufaniu pani Inspektor - zostanie rozpatrzone najwcześniej w czerwcu, zyskujemy więc czas, by spokojnie przeprowadzić Maturę i zakończyć rok szkolny. A po wakacjach emocje rewanżystowskie opadną i ja osobiście zadbam o to, by wszystko wróciło do normy. A o swoim losie, panie Aleksandrze, zadecyduje pan już sam na przesłuchaniu przed "Komisją Weryfikacyjną" (taką miała nieoficjalnie nazwę) najwcześniej w czerwcu. Osobiście mam nadzieję, że podejmie pan decyzję, która pozwoli panu kontynuować pracę na stanowisku dyrektora."
Podjęcie procedury odwołania nie było jednak dla mnie, najdelikatniej mówiąc, korzystne, choć zdecydowanie najlepsze dla szkoły, uczniów i nauczycieli. Mnie, z którejkolwiek bym strony na tę decyzję spojrzał, mogło przynieść tylko kłopoty i to niebagatelne. Byłoby przecież świadomym drażnieniem bestii. Tak, bestii, nie przesadzam - ktokolwiek pamięta tamte tragiczne dni i miesiące wie, o czym piszę.
Po pierwsze - w Odwołaniu musiałbym kłamać. Niemal w każdym zdaniu. Udawać, że faktycznie szanuję decyzje Partii i rozumiem konieczność wprowadzenia stanu wojennego. W dodatku do tych kłamstw dostosować styl uniżony i pokorny. Jeżeli tak nie zrobię, to moje pismo nie przebrnie przez tzw. pierwsze sito, które pod obrady Komisji dopuszcza tylko teksty "odpowiedzialne i poważne". Dostanę więc odpowiedź negatywną wciągu paru najbliższych dni i cały nasz finezyjny plan uratowania szkoły "weźmie w łeb".
Po drugie - jeżeli się jakoś zmuszę i napiszę tekst w duchu serwilistycznym, to grozi mi coś gorszego od wszystkich możliwych szykan i represji. Bo tak napisane Odwołanie może być wykorzystane do skompromitowania mnie publicznie. Wystarczy je przedstawić w jakichkolwiek mediach (prasa, radio, telewizja) lokalnych czy ogólnodostępnych i zostanę uznany za zdrajcę, apologetę stanu wojennego! I się do końca życia z tego nie oczyszczę, bo kto mi uwierzy, ze chciałem dobrze!
Po trzecie - jeżeli nasz plan wypali i Odwołanie zostanie zaakceptowane, to o terminie przesłuchania przez Komisję zostanę poinformowany w czerwcu. A więc jeszcze będę mieć przed sobą trzy miesiące codziennego koszmaru. Bo każdy dzień był wtedy dla mnie koszmarem. Wiem, że to może być trudne do zrozumienia, ale w tamtych czasie miałem tylko jedno pragnienie: by się to wszystko jak najszybciej skończyło, by wreszcie przyszli i aresztowali. Perspektywa, ze potrwa to jeszcze kilkanaście tygodni była bardzo przygnębiająca. Pogłębiał ją fakt, że o aresztowaniu decydował ówczesny Komisarz miasta i nie było tajemnicą, że mnie bronił. Podobno postawił sprawę jasno: "Jeżeli dostanę dowód o antypaństwowej działalności dyrektora, wydam decyzję o aresztowaniu". W tamtym czasie taki dowód nietrudno było sfabrykować. W każdej chwili mogli się więc zjawić. To było w tym wszystkim najgorsze - czekanie. Komisarz był mi życzliwy, dwie jego córki były aktualnymi uczennicami :Rymera".
Po czwarte wreszcie - jeżeli już wszystko jakoś przetrwam i zamelduję się w czerwcu przed Komisją KC, stanie się przecież to najgorsze. Członkowie Komisji zobaczą kogoś, kto z nich zakpił. A to się może skończyć dla mnie w każdy sposób. Także w ten najgorszy z możliwych.
Nie dziwi więc, że bilem się myślami i dopiero po dwóch miesiącach Odwołanie napisałem i wysłałem. Dobro uczniów, nauczycieli i szkoły przeważyło. Moje dobro i dobro rodziny uznałem za mniej ważne. Pisałem je stylem odpowiednio "uniżonym i pokornym", niemal hołdowniczo, jednak z puentą, która wykluczała porozumienie: "Nie występuję teraz z NSZZ "Solidarność", gdyż dalej uważam, że związek ten może i powinien działać jako związek zawodowy, niezależny i samorządny, pozbawiony jednak ambicji i dążeń politycznych." Miałem nadzieję, że tą deklaracją przygotuję członków Komisji na trudną rozmowę i nieco złagodzę nieuchronne agresywne emocje.
I tak się stało - 24. czerwca 1982 roku na korytarzu przed drzwiami, za którymi obradowała Komisja, zwana potocznie Weryfikacyjną, kłębił się nerwowo tłumek mężczyzn, szybko i sprawnie obsługiwanych. Wchodzili i bez zbędnych słów podpisywali, co im podsunięto (podpisywali Deklarację lojalności) - mnie zostawiono sobie na deser, spodziewając się słusznie, że zabiorę im więcej czasu. Przesłuchanie zaczęło się oczywiście od puenty - przewodniczący zapytał, czy dalej zamierzam być członkiem zdelegalizowanej organizacji, czyli NSZZ "S". Odpowiedziałem, że tak. I zrobiło się gorąco. Oskarżenia, zarzuty, próby "nawrócenia" mnie na praworządność socjalistyczną trwały długo, czasem bardzo gwałtowne,, ktoś nawet nienawiść chciał wyładować pozawerbalnie - w porę go powstrzymano. Odpowiadałem cierpliwie, że nie zdradzę swoich wartości i nie zdradzę tych, co zostali aresztowani i internowani, bo "takie są moje obyczaje". Przewodniczący milczał, raz tylko skomentował moją postawę: "Jest pan lojalny wobec internowanych, a gdyby pan wiedział, jak to różnie u nich bywa z tą lojalnością". Cztery lata później, gdy już ostatecznie uniemożliwiono mi kontynuowanie pracy z młodzieżą szkół średnich, ten przewodniczący zostanie dyrektorem Studium Nauczycielskiego, z poleceniem "zajęcia się mną w sposób szczególny". (Po usunięciu mnie z I LO, skierowany zostałem do SN, z zapewnieniem, że tam będę miał spokój, bo zajęcia i wykłady z literatury dziecięcej są politycznie niegroźne. Spokoju nie miałem - bajki, baśnie i wiersze dla dzieci to przecież w większości walka ze złem i tęsknota za prawdą).
To wtedy, na tym przesłuchaniu przed Centralną Rewizyjną Komisją Kontroli, po raz pierwszy zderzyłem się z problemem podzielonej Polski. Zobaczyłem tę nienawiść i agresję po drugiej stronie, tę zapiekłość i radykalne odrzucenie naszych wartości, tych "odwiecznych zaklęć ludzkości", jak je nazywał Herbert. Fundamentalnych zasad cywilizacji łacińskiej, dzięki którym ukształtowało się przez wieki coś tak cennego, niepowtarzalnego, jak nasza łacińska cywilizacja, a w niej fenomen "Polskości". Byłem sam, ich było kilkunastu. Stawiane pytania "dlaczego?", "z jakich powodów?", "po co?" były wyrazem ich bezradności i narastającego gniewu. Kiedy zrozumieli po godzinie czy dwóch, że mają do czynienia z beznadziejnym przypadkiem, który Deklaracji zdrady nie podpisze, pozwolili mi wreszcie opuścić salę. Wracałem pustym korytarzem do windy, gdy nagle, nie wiadomo jak i skąd pojawili się obok mnie dwaj wysocy, potężni faceci. Weszliśmy do kabiny, przycisnęli jakiś guzik, ja w środku między nimi. Było mi wszystko jedno, co się stanie. Nawet się nie bałem. Byłem pewien, że zjeżdżamy w dół, do piwnic, lochów... Zatrzymaliśmy się na parterze. Wysiadłem i skierowałem się w stronę wyjścia... Czułem na sobie ich wzrok.
Dziś muszę to napisać: miarą zdziczenia dzisiejszych czasów, nikczemności i cynizmu jest fakt, że to moje Odwołanie, czyli pismo do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej Komitetu Centralnego PZPR, zostało w III RP wykorzystane do akcji mającej mi odebrać wiarygodność, dobre imię i honor. Wykorzystane przez tych, którzy dobrze wiedzieli, jaka jest prawda. Wiedzieli zresztą wszyscy, także i ci z mojej prawej strony politycznej, z PiS, którzy tak bardzo chcieli mieć dowód, że coś w mojej przeszłości było nie tak. Gotowi byli uwierzyć we wszystko, byleby usunąć ze swojego grona polityka z zasadami i cywilną odwagą, z którym nie można "kręcić prywatnych interesów". A znali i znają do dziś prawdę: że moje Odwołanie było tylko po to, by skutecznie chronić uczniów i nauczycieli przed represjami (nie pozwoliłem służbom wchodzić na lekcje i aresztować uczniów, mało tego: uczniów ostrzegałem i chroniłem. Po usunięciu mnie nowe kierownictwo szkoły pozwalało na aresztowanie uczniów na terenie szkoły). Wiedzieli też, że przed Komisją CKKP zachowałem się jak trzeba, że zostałem usunięty ze stanowiska i pozbawiony na kilka miesięcy środków finansowych. A dwa lata później, w 1984 roku, odsunięty od pracy z młodzieżą szkół średnich ostatecznie. Zaś od 1986 roku poddany procesowi definitywnego usuwania z oświaty. I że w tej atmosferze zaszczucia, trwającej prawie 20 lat, nie dałem się złamać.
Mogę dziś próbować zrozumieć bardzo młodego pracownika mojego Biura Poselskiego, któremu prawdopodobnie podsunięto ten tekst odwołania, że przestał mi ufać i zaczął pracować jakby już nie dla mnie, a przeciw mnie - ale tylko mogę próbować zrozumieć, bo i to jest trudne. Pozostałych współpracowników, zwłaszcza tych najbliższych, nie rozumiem i nie usprawiedliwiam. Zachowaliście się, Panie i Panowie, niegodnie. I trwacie w tym.
Oto linki z tekstem "Odwołania" oraz z decyzjami wojewódzkich i centralnych Komisji Kontroli PZPR - chronologicznie
https://admin.salon24.pl/posts-edit/996192
https://admin.salon24.pl/posts-edit/996194
https://admin.salon24.pl/posts-edit/996200
Moje trzy lata w PZPR
Od 1970 roku, czyli od chwili podjęcia pracy nauczycielskiej, nieustannie proponowano mi wstąpienie do partii. Za każdym razem odmawiałem spokojnie, ale z niesmakiem, jak na taką propozycję przystało. Sądziłem, że oferta jest rutynowa i nie ma charakteru ultymatywnego. Niewiele wtedy rozumiałem. Nie wiedziałem, że w ówczesnym komunistycznym bloku politycznym nauczyciele historii oraz języka polskiego (czyli historii literatury i kultury) musieli być ludźmi systemu - członkami partii komunistycznych (PZPR, SD lub PSL), albo mieć rekomendację zaufanej osoby partyjnej, najlepiej kogoś z najbliższej rodziny. Mile widziany bywał też na tym stanowisku tajny współpracownik służb. W ostateczności tzw. bezpartyjny bolszewik (potocznie - bb), takich było chyba najwięcej. Osoby spoza tego układu nie miały czego szukać w oświacie. A już w żadnym przypadku nauczycielami wyżej wspomnianych przedmiotów nie mogli być absolwenci wyższych Uczelni katolickich oraz aktywiści Duszpasterstw Akademickich. A ja się wywodziłem z "Rodzinki" "Wujka" Biskupa Jana Pietraszki przy Kościele św. Anny w Krakowie. I moje dokumenty z działalności w tym Duszpasterstwie były w komplecie w posiadaniu SB. Wiedziano więc o mnie wszystko. Ale o tym dowiedziałem się po wielu latach, dzięki takiej instytucji jak IPN.
Gdyby znano mój prawdziwy życiorys, nigdy bym nie został polonistą w żadnej peerelowskiej szkole. Tymczasem o mojej działalności duszpasterskiej dowiedziano się w Technikum Hutniczym i Elektrycznym w Gliwicach dopiero w drugim roku mojej pracy. I wtedy było już za późno, by mnie wyrzucić. Bo zyskałem sobie wśród uczniów szacunek, uznanie i autorytet. I to na niebywałą skalę (piszę jak było, bez zarozumiałości). Można mi było tylko nauczycielską pracę tak obrzydzić, bym sam z niej zrezygnował. Obrzydzić codziennym nękaniem, represjami i nieludzkim nadmiarem obowiązków. A jednocześnie werbować do partii do znudzenia, dwa, trzy razy w roku. Takie zadanie otrzymali moi dyrektorzy i zaczęli się z niego gorliwie wywiązywać.
Po sześciu latach testowania mojej wytrzymałości, czyli w roku 1976, wreszcie zrozumiałem, że się mnie w tej szkole nie chce. Najzwyczajniej w świecie po prostu nie chce. Jeszcze próbowałem rozmawiać z Dyrektorem, ale nigdy nie miał czasu. Zatrzymany raz na korytarzu, odburknął: "Ja Panu zawodu nie wybierałem." Zanim ochłonąłem, już go nie było. Pozostali mi do rozmowy zastępcy. Zastępczynię znalazłem w pokoju nauczycielskim, wpinała do tablicy ogłoszeń listę zastępstw. Zajrzałem jej przez ramię i jak zwykle poczułem się "wyróżniony": oprócz codziennych siedmiu lekcji miałem znów jedno zastępstwo, dwie lekcje łączone i jedną "zdalną" opiekę. Nic nowego, codzienny koszmarek. Możliwe, że jeszcze na którejś lekcji po kilkunastu minutach odkryję ukrytego wśród uczniów dyrektora, który później z uznaniem poklepie mnie po ramieniu ("tak trzymać, tak trzymać"), ale w gabinecie, w osobowym arkuszu spostrzeżeń zamieści wyssane z palca uwagi krytyczne. Czekałem więc, aż wicedyrektorka skończy, nie odchodziłem. Długo celebrowała tę czynność, wreszcie odwróciła się. I nastąpiła krótka rozmowa, z której - mimo upływu 43 lat - pamiętam do dziś każde słowo, każdy gest, każdą chwilę ciszy. Bo ta rozmowa całkowicie zmieniła mój życiorys.
"- Dlaczego mi to robicie? - Nie wiem, o co ci chodzi? - Pytam poważnie: dlaczego mi to robicie!? Podeszła do okna, otworzyła je, zapaliła papierosa. Dobrze wiedziała, o co chodzi. Zaciągnęła się kilka razy i wreszcie usłyszałem: - Dlaczego się nie zapiszesz do partii? - Przecież wiesz, że jestem wierzący. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyłem zaciśnięte w złości usta: - A ty myślisz, że ja nie jestem wierząca!? Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zapanowała dłuższa cisza. Przerwał ją spokojny już głos: - Zapiszesz się, będziesz mieć spokój. I my będziemy mieć spokój."
Wreszcie do mnie dotarło: oni nie mają spokoju. Przeze mnie! Taki system.
Wniosek z prośbą o przyjęcie mnie do partii wypełniłem pół roku później. Stałem się katolickim kandydatem na członka PZPR i to w dodatku publicznie praktykujący! Upłynęło 21. miesięcy bez reakcji, ciągle byłem kandydatem, przestano mnie też zapraszać na partyjne zebrania. Zasięgnąłem języka, jak długo trwa procedura przyjęcia - trzy, w bardzo wyjątkowych przypadkach, sześć miesięcy. Minęło więcej, więc odrzucili mnie! Poczułem ulgę. Choć wiedziałem, że pracę muszę zmienić, nauczycielem być nie mogę, bo jestem praktykującym katolikiem i na domiar wszystkiego uczącym nieprawomyślnie - miałem świadomość, że wychodzę często poza program nauczania i zbyt emocjonalnie prezentuję młodzieży wielkość polskiej historii i kultury. A to w tamtej Polsce było przestępstwem. Pamiętałem też incydent z przyjęciem do pracy w tej szkole pięć lat temu absolwentki KUL-u - dyrektor zaakceptował z entuzjazmem jej kandydaturę, przyjął papiery, a 15 minut później z radosnego nastroju wyprowadził go telefon z Komitetu Miejskiego PZPR z ostrą reprymendą. I przy okazji dowiedział się, że już ma jednego nieprawomyślnego polonistę i że jest mało czujny. Dowiedział się jeszcze czegoś - że ma w najbliższym otoczeniu (sekretariat, zastępcy?) kapusia, który poinformował w ciągu paru minut kogo trzeba o "gafie" naczelnego.
Odetchnąłem więc z ulgą, zmieszaną z żalem, z rozpaczą nawet. Nie miałem wątpliwości, że zawód nauczycielski jest moim powołaniem, ze stracą nie tylko moi uczniowie, stracę również i ja. Ten zawód rozwija wszechstronnie, daje też ogrom satysfakcji! Kiedy mnie poproszono 15. września 1978 roku na zebranie partyjne, byłem pewien, że to koniec, że usłyszę zarzuty, z powodu których nie zasługuję na PZPR, a być może będzie się mnie nawet zmuszać do jakiejś samokrytyki. Uzbrojony w godność szedłem na nieprzyjemny konflikt. Tymczasem przyjęto mnie życzliwie i wręczono legitymację z wyżej wymienioną datą, przepraszając za zwłokę. Co się stało? - nie wiem do dziś, choć się domyślam.
I na tym wypadałoby skończyć, ponieważ 3,5 roku później w partii już nie byłem. Wszystko w tym okresie trzech i pół lat potwierdza, że nie znalazłem się w partii dla kariery, dla stanowisk, czy dla jakichkolwiek innych korzyści. Akces do partii był tym ostatecznym ustępstwem, by móc dalej uczyć. Znosiłem najwymyślniejsze szykany, uznałem więc, że zniosę i partyjny status - przekonywałem sam siebie. Pracę nauczyciela traktowałem jak misję, w której dobro ucznia jest najważniejsze. Najmocniej potwierdziłem to trzy lata później, w stanie wojennym, gdy kierowałem się tą samą zasadą: dobrem uczniów. Wiedząc, że konsekwencje dla mnie i rodziny dobre nie będą.
Tak się jednak złożyło, że te lata w partii (1978 - 81) obfitowały w Polsce w zdarzenia niezwykłe. Te zdarzenia wyniosły mnie na pewne wysokie funkcje, o które nie zabiegałem (1) A postawiły mnie przed dramatycznymi wyborami. Moralnie rzecz ujmując nie tyle przed wyborami, co przed koniecznością podejmowania jednoznacznych uczciwych decyzji. Zgodnych z sumieniem, za to absolutnie demolujących moją karierę. I z tych decyzji, a także z ówczesnej swojej determinacji jestem dumny. "Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono" - pisała poetka. Tak, to w tamtych latach dowiedziałem się kim jestem i kim nigdy na pewno nie będę. Z tej racji ten partyjny okres stał się w moim życiu niezwykle ważny. Najważniejszy! Choć przecież dzisiaj z tamtych wspomnień potrafię żartować i odkrywać komizm nawet takich sytuacji, które wówczas ścinały grozą.
Oto, jak to widział i spisał po latach świadek tamtych wydarzeń:
https://admin.salon24.pl/posts-edit/996204
Dorzucę jeszcze od siebie, że nie miałem wątpliwości do czego sytuacja polityczna w 1981 roku zmierza, na co partia pod wodzą generała się przygotowuje. Próbowałem przestrzec przed tym, co nadciąga, przewodniczącego "Solidarności" oświatowej. Wzruszył ramionami: - "przecież nas jest dziewięć milionów". - "Jeżeli wszyscy w kierownictwie "Solidarności" sądzą tak jak on, to miej nas Panie Boże w swojej opiece" - pomyślałem.
1 - Nie zabiegałem o stanowiska w PZPR. Trzeba pamiętać, że w okresie "Solidarności", w roku1981, na niektórych konferencjach sprawozdawczo-wyborczych PZPR odbywały się w kraju chyba pierwszy i ostatni raz w historii tej partii prawdziwie demokratyczne wybory. Tak było w Gliwicach. Odrzucono spontanicznie listę kandydatów do Plenum przysłaną z Komitetu Wojewódzkiego i zgłaszano kandydatów z sali. Uwierzyliśmy w tamtej chwili w demokratyzację partii i dlatego, gdy i mnie zgłoszono, nie odmówiłem. Stałem się przez pięć miesięcy członkiem Plenum i Egzekutywy w Gliwicach. Nie byłem funkcjonariuszem partii, jak mnie próbowano szkalować, byłem demokratycznie wybrany i z tego tytułu zapłaciłem i płacę do dzisiaj wysoką cenę. Jako jedyny z wszystkich ówczesnych "demokratów partyjnych", ponieważ byłem wyjątkiem i nie zaakceptowałem delegalizacji "S" i stanu wojennego.
Pochodzę z wielodzietnej rodziny z ośmiorgiem dzieci, znam wartość takiej rodziny i wiem, ile jej zawdzięczam. Od 18 roku życia byłem inwigilowany przez SB i objęty przez te służby wielokrotnie operacjami rozpracowującymi. Przepracowałem 35 lat w zawodzie nauczycielskim jako polonista, dwie kadencje w Sejmie, w Klubie parlamentarnym PiS. Od 12 lat bezpartyjny. Obecnie na emeryturze, ze statusem represjonowanego politycznie w PRL. Uczestniczę w lekkoatletycznej rywalizacji sportowej na Mistrzostwach Polski Mastersów, zdobyłem kilkanaście medali, w tym 7 złotych (w skokach: wzwyż, w dal, trójskok i o tyczce). Sympatyk PJJ.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka