kpt. Aleksander Januszkiewicz (19 X 2010)
kpt. Aleksander Januszkiewicz (19 X 2010)
10milionów 10milionów
921
BLOG

Zmarł kpt. Aleksander Januszkiewicz

10milionów 10milionów Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Wczoraj we Wrocławiu zmarł kpt. Aleksander Januszkiewicz, ps. "Roja", "Koza" - żołnierz Armii Krajowej, komendant Podobwodu AK Poniewież-Wschód. Miał 97 lat.

 

Uroczystości pogrzebowe odbędą się w najbliższy wtorek (24 lipca) we Wrocławiu. Msza św. zostanie odprawiona w kościele pw. św. Rodziny, a nabożeństwo pożegnalne o godz. 11.00 w kaplicy na cmentarzu św. Rodziny. Wszystkie kwiaty przyniesione przez żałobników zostaną złożone pod pomnikiem Armii Krajowej. Cześć Jego pamięci!

 

Poniżej przypominamy fragment relacji kpt. Aleksandra Januszkiewicza, która - opatrzona aparatem naukowym - ukazała się w tomie "Nie tylko walka..." (K. Giernalczyk, "Życie lub śmierć rozdziela nam przypadek" - Aleksander Januszkiewicz, świadek historii, [w:] Nie tylko walka... Żołnierze Armii Krajowej w powojennym Wrocławiu i na Dolnym Śląsku, red. G. Kowal, W. Kucharski, J. Maliniak, G. Strauchold, Wrocław 2010, s. 127-154).

 

„Każdego z nas sumienia wezwał głos”

(Relacja 1939–1945)

 

Nazywam się Aleksander Januszkiewicz. Urodziłem się 12 czerwca 1915 r. w miejscowości Dawidziszki na Litwie. I jak znam Litwę, drugich Dawidziszek nie spotkałem. Ojciec miał na imię Feliks, a moja matka Helena z domu Sokołowskich. Ukończyłem gimnazjum w Poniewieżu, a tuż przed rozpoczęciem II wojny światowej rozpocząłem studia na Wydziale Budownictwa – Wydziale Technicznym na Uniwersytecie w Kownie. W trakcie trwania wojny przerwałem studia na czwartym roku i poszedłem „do lasu”, tzn. do partyzantki akowskiej. Przed wojną należałem do Zrzeszenia Studentów Polaków na Litwie. Litwa przed wojną była niepodległym krajem, w którym żyło wielu Polaków i była bardzo silna Polonia.

Jestem „laudańczykiem”, z Laudy, gdzie mieszkałem. Lauda była naszą dumą. I właśnie tu się wszystko zaczęło. Nawiązałem kontakt z byłym profesorem w Wilnie, którego rodzina mieszkała na Litwie. On był wiecestarostą w Wilnie i przyjeżdżał na Laudę do rodziny, która mieszkała pod Szawlami. W trakcie jednej z wizyt wstąpił po drodze do Dawidziszek. Miało to miejsce w czasie okupacji. Gdy przyjechał, namówił mnie do wstąpienia do partyzantki. Zgodziłem się i złożyłem przysięgę. I tak rozpoczęła się moja działalność. To było w 1940 albo 1941 r. Wszystko zaczęło się w Wilnie, poza granicami Polski, w 1939 r. po zakończeniu kampanii wrześniowej. Po zaprzysiężeniu musiałem wybrać sobie pseudonim. Wybrałem pseudonim „Roja”. Potem znalazłem się w oddziale wśród innych zaprzysiężonych żołnierzy.

Zaczęła się wojna. Polskie oddziały po przegranej kampani wrześniowej docierały na Litwę, gdzie gromadziły się wojska. Wielu wojskowych – szczególnie kadry oficerskiej, starało się dostać na Zachód. A jedyna możliwość była przez Łotwę. Zaczeły powstawać obozy dla internowanych żołnierzy. A my, jako organizacja szkolna i studencka, zorganizowaliśmy pomoc tym żołnierzom. Każdy polski dom miał kilku żołnierzy, którym dawało się wikt i opierunek. U moich rodziców było ośmiu żołnierzy. Udzieliliśmy schronienia m.in. dwóm majorom i jednemu podporucznikowi. Dwóch z nich przeszło do oddziału. Każdy dom miał takich. Pamiętam, że Jancewicz, Siemaszko i Lutz należeli do „Łupaszki”. Z kolei trzech Jankiewiczów, Kulwieć, Szczerbiński i dwóch Niekraszów należało do Polskiej Organizacji Wojskowej. Tak to się wcześniej nazywało – Polska Organizacja Wojskowa. Na Litwie zaraz jak wybuchła wojna, zadeklarowaliśmy, że wstępujemy do Armii Polskiej. Miało to miesjce podczas zabawy. Zjawił się wówczas profesor i powiedział: „Proszę Państwa, wojna jest nieunikniona”. I wtenczas wszyscy na tej zabawie zadeklarowaliśmy, że zgłaszamy swój akces do wojska. Profesor tylko nas uspokoił mówiąc: „Spokojnie, będziecie potrzebni, to was zawiadomimy. To bądźcie w pogotowiu tutaj”. I tak tylko z chęci nazywaliśmy się POW. A potem, jak już wspomniałem, przyjechał i zaprzysiągł nas do powstałej polskiej organizacji. I w tej organizacji znalazłem się pod dowództwem Wincentego Chrząszczewskiego, który opiekował się zgrupowaniem E.

Na Litwie działał Inspektorat E, który obejmował tylko teren przedwojennej Litwy. W ramach przynależności do inspektoratu, po zaprzysiężeniu otrzymałem funkcję komendanta Ośrodka Poniewież-Południe i do mnie należało gromadzenie chętnych do brania udziału w „ladzce”, tzn. wstąpienia do partyzantki. W oddziale szkoliłem i zaprzysięgałem nowych rekrutów. Pod swoim dowództwem miałem ich ponad dziewiętnastu. Po przeszkoleniu przekazywałem ich do brygad już na terenie Polski. To była 3. Brygada „Szczerbca” lub, jeśli wyrazili na to zgodę, przechodzili do Brygady „Łupaszki”. Oprócz tego w oddziale miałem obowiązek raczej wywiadowczy. Dostarczanie informacji, jakie były ruchy wojsk i jak wszystko się odbywało na moim terenie. Wiadomości przekazywałem panu mjr Chrząszczewskiemu. Razem z naszymi chłopcami brałem również udział w różnych akcjach i potyczkach 3. Brygady. Ale to tylko z tzw. doskoku szkoleniowego.

Mjr Chrząszczewski podlegał pułkownikowi „Wilkowi”, a potem został aresztowany przez Sowietów i wywieziony. Jak wrócił już z tego zesłania sowieckiego, to wtedy wszedł w życie układ „Sikorski – Majski”.

Potem w 1944 r. to zaczęło się już na poważnie. 3. Brygada „Szczerbca” uczestniczyła w tych wszystkich akcjach. Po ostatniej akcji partyzantka się skończyła, nastąpiło rozwiązanie i ewakuacja AK. Wilno zostało wcielone do Rosji, a raczej do Litwy. W owych czasach mówiło się tak: Vilnius mūsų, Lietuva Rusų (Rusijos) – co po litewsku znaczy „Wilno nasze, a Litwa rosyjska”.

Pozostałem na tych terenach do końca wojny. Z kolei pod koniec wojny moi rodzice zostali wydziedziczeni z majątku. Byli właścicielami niedużego majątku składającego się ze 120 ha, które zostały nam jedynie po parcelacji. Pamiętam, jak pracował u ojca poborowy – nazywał się Mieczuda. W czasie wojny, jak przyszli Sowieci, to Mieczuda został komendantem NKWD. Zaczęły się wywózki. Ojciec opowiadał mi, jak pewnego poranka usłyszał łomot do okien: „Proszę otworzyć! Mam coś ważnego do powiedzenia”. Był to głos Mieczudy. Nie chciał on jednak wejść do środka pomimo zaproszenia ojca. Podał jedynie informację, że nasza rodzina jest na liście nr 1 do wywózki, siostra ojca oraz Szwejkowscy z majątku obok. Poprosił, by się usunąć, wówczas nie będzie nikt nas szukać. I wtenczas rodzice pojechali do państwa Józefowiczów w Puszczy Rogowskiej i tam przetrwali aż do wybuchu wojny niemieckiej. Jak wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, wrócili do majątku i tam przebywali aż do wyjazdu do Polski.

Miałem dwóch braci. Jeden z braci – Henryk, który również był zaprzysiężonym żołnierzem AK, zginął na wojnie w potyczce. Jak się zaprzysięgaliśmy, to właściwie osobno, ale w tym samym czasie. Jeden nie wiedział o drugim, że jest w AK. Dopiero z czasem się to wyjaśnilo. Mam także młodszego brata, który do dziś jest geologiem wojewódzkim w Ostrołęce. Rodzice po wojnie zostali wywiezieni do Polski. To się nazywało „repatriacja”. W 1945 r. rodzice zostali na jesieni przewiezieni w okolice Ostródy na Mazurach.

Swego czasu odbywałem służbę wojskową w Wojsku Litewskim. Doświadczenie to sprawiło, że miałem przygotowanie wojskowe, dzięki któremu mogłem jako komendant szkolić nowych żołnierzy w podobwodzie. Wówczas też, jako komendant, awansowałem od razu do stopnia porucznika.

Pamiętam kilku z moich współtowarzyszy. To byli Henryk Kulwieć, Zbyszek Górski, Adam Dowgird (mój bezpośredni przełożony), Gotow Wojszwiło, Michał Szczerbiński, Henryk Niekrasz.

Dowgird był moim kolegą. On był komunizujący, mimo, że to był dziedzic ogromnego majątku. Pamiętam, jak zmarł marszałek. Pewien litewski dziennikarz napisał bardzo brzydko o Piłsudskim i Adam poszedł do niego i naprał go po buzi.

W oddziale zajmowałem się szkoleniem podstawowym oraz działalnością wywiadowczą. Moje szkolenie polegało przede wszystkim na musztrze oraz na nauce obsługiwania broni. Podstawowo karabin, a potem były pistolety FN-ki. Jak je rozebrać, jak załadować. Zaopatrzenie w broń odbywało się w Szyrwintach na pograniczu polsko-litewskim. W Szyrwintach był też komendant, na takich samym zasadach jak ja w Poniewieżu. Wydobywał on broń z rzeki w czasie kiedy to Rosjanie cofali się przed atakującymi Niemcami. Potopili oni wówczas ogromne ilości broni w tej rzece. Po wyłowieniu broni czyścili ją rusznikarze. A poza tym, dodatkowo można było wymienić broń za różne rzeczy bądź żywność. Broń w taki sposób sprzedawali Niemcy, np. za kawę. Mówiło się, że jest ona nam potrzebna niby dla własnej obrony. Również po każdej akcji zawsze zbierało się wszystko po poległych.

Natomiast jeśli chodzi o łączność między jednostkami, to miała ona charakter „odwiedzin” między sobą. Nie można było oficjalnie się spotykać, dlatego zawsze odbywało się to pod pretekstem. My działaliśmy w środowisku litewskim. Było tych zaprzysiężonych chłopców sporo, z którymi wyznaczało się spotkania. Różne, bardzo różne były lokale – w Poniewieżu przy ul. Mariańskiej 42, potem były wsie, jak Juszulice czy Skowrony. Pamiętam, że zakonspirowani byli Mackiewiczowie – Rafał i Stanisław, potem był jeszcze Ligiecki – oni byli rolnikami, a zaprzysiężeni w ostateczności. Jak była akcja na Wilno, to od razu stawili się. Spotkania odbywały się w prywatnych domach, a wejścia były na hasła. Z zaprzysiężonych wiadomo kto był kim i spotykaliśmy się to u Staszka, to u Mackiewicza albo u Ligieckiego albo u Wojtkiewicza.

Warto też zaznaczyć, że używaliśmy charakterystycznych oznaczeń przynależności do oddziału. Była to biało-czerwona opaska z literami AK. Potem, jak nastąpiło tzw. pospolite ruszenie, to już ich nie używaliśmy. Nie nosiliśmy tego oficjalnie, tylko jak była akcja jakaś, to nakładało się opaskę.

Prowadzone były także różnego rodzaju akcje sabotażu, np. w dostawach zboża. Na wsiach były kontyngenty. Jeśli były młyny, gdzie trzeba było dostarczać zboże, to tam starano się pozyskać tych przejmujących. I zamiast dobrego zboża dostarczano bardzo liche. Było też wysadzanie torów kolejowych, ale jak już byliśmy w brygadach, to do nich należało. Rzeczywiście dużo tego było. Ja nawet w kilku uczestniczyłem. Wyglądało to mniej więcej tak, że obstawiało się dany teren, gdzie miał przejeżdżać pociąg. Wyznaczało się ekipę wykonawczą do tego zadania. Część biorących udział w akcji miała za zadanie osłonę terenu, inni wtenczas podkładali ładunek i wycofywali się poza obręb rażenia.

Z głównych akcji wojskowych, to akcja „Burza” – Wilno, w ramach 3. Brygady „Szczerbca”. Koncentracja była w Turgielach. Wszyscy musieli się stawić w tej miejscowości. I wówczas wyruszono stamtąd na Wilno. Kolejnym etapem akcji było zdobywanie Wilna z pozycji Kolonii Kolejowych. Naszym celem było zdobycie wzgórza pod Wilnem na Belmoncie. Dochodziliśmy do wzgórza. Dojście było pod ciężkim ostrzałem. Pamiętam, że jak tam dotarliśmy, to było ono całe obsadzone przez Niemców. Wróg strzelał znakomicie i gdy jeden z moich kolegów tylko trochę się podniósł do góry, to od razu został trafiony i zginął. W tej akcji zginęło kilkunastu naszych chłopców. A potem od strony rosyjskiej przyszło wsparcie – trzy czołgi. Nastąpiło wspólne, nieplanowane działanie. Sowieci częściowo przyłączyli się, a z jakiego powodu wzięli udział, to trudno jest powiedzieć. To było takie niespodziewane. Widocznie ten sowiecki dowódca widział, że tu wre potyczka. I skierował się tam po prostu. To nie była zorganizowana, tzn. umówiona pomoc. Nie, absolutnie. Nie było żadnego kontaktu między dowódcami. Dwa czołgi od razu zostały rozwalone przez Niemców. Trzeci akurat trafił w bunkier. I tak to wyglądało. Akcja zakończyła się właściwie zdobyciem tego wszystkiego i nazajutrz miało być wkroczenie do Wilna oraz uhonorowanie tych zdobycznych. Po akcji wróciliśmy na biwak w Koloni Wileńskiej. Rano niespodziewanie zostaliśmy otoczeni przez wojsk sowieckie. Skierowano nas do obozu Miedniki. To był obóz akowski, w którym gromadzono wyłapanych żołnierzy AK. Wszyscy zostaliśmy otoczeni i rozbrojeni. I w tych Miednikach warunki były straszne. Pamiętam, że deszcz był okrutny i niepogoda. Musielismy siedzieć i spać w błocie. I tam od razu była agitacja sowiecka do armii. Sowieci wmawiali nam w obozie, że nas poprowadzą, powiozą do Teheranu, bo już były nawiązane stosunki. Ja w to nie wierzyłem. Mówiłem swoim kolegom, by popatrzyli na stary zamek, który był w obozie, gdzie w jego ruinach pilnowali nas Sowieci z karabinami maszynowymi wycelowanymi prosto do nas. Dlatego wiedziałem, że nie powiozą nas do żadnego Teheranu, tylko powiozą nas na „białe niedźwiedzie” – na północ Rosji. Mnie to absolutnie nie bawiło i nie chciałem korzystać z tej możliwości dotarcia do Teheranu. Postanowiłem uciekać z obozu. I tak się stało, że z obozu uciekłem. Ponieważ w obozie była chyba połowa wileńskiej młodzieży, to wokół obozu licznie gromadziły się ich rodziny. Obóz liczył około 5 tys. ludzi. Jednym z zadań należących do zatrzymanych było chodzenie po wodę do picia. Przy wykonywaniu tego obowiązku zawsze towarzyszył nam konwojent rosyjski. Wychodziło się z wiadrami poza obóz, żeby przynosić wodę. A wokół – tak jak na odpuście – widać było bez liku nagromadzonych rodzin wileńskich. Kiedy i ja miałem iść po wodę, wziąłem wówczas dwa wiadra. Konwojent radziecki popychał mnie karabinem, żebym szybko szedł do przodu przez tłum ludzi. I w pewnym momencie jak on mnie tak bagnetem popychał, to ja obróciłem się i te dwa wiadra zawiesiłem mu na bagnet. Wtedy naturalnie karabin opadł mu w dół. Tak odruchowo. I to tak szczęśliwie, że obręcze wiadra unieruchomiły mu ręce. Ja miałem już wówczas przygotowaną marynarkę na sobie, zrzuciłem ją i wmieszałem się w ten tłum. W pewnym momencie usłyszałem jakiś głos: „Spokojnie, stracił pana. Należy tylko spokojnie iść”. I tak mnie uspokajał. Parę kroków uszedłem i nagle spotkałem swoją przyszłą żonę. Razem mieliśmy wyruszać spod Wilna na pomoc Warszawie. Już po zdobyciu Wilna, po nawiązaniu stosunków z Rosjanami. Nawet nie wiedzieliśmy, co oni nam szykują. Dwa dni trwało zdobywanie Wilna, a w Miednikach byłem około tygodnia. Wówczas byliśmy narzeczeństwem w oddziale. Przed planowaną wyprawą do Warszawy namówiłem narzeczoną na ślub. Tłumaczyłem, że jako małżeństwu będzie nam spokojniej iść. Ks. Sołtan udzielił nam ślubu. To było w Kolonii Kolejowej.

Moja żona Krystyna, z domu Rosental, urodziła się w 1920 r. Jej dziadkowie nazywali się Cichoccy. Żona była w także w partyzantce, ale ja o tym wcześniej nie wiedziałem, ponieważ ona mieszkała w Wilnie, a ja mieszkałem w Kownie. Poznaliśmy się, kiedy przebywałem w Wilnie była akurat wtenczas łapanka. A ja nie miałem gdzie się skryć. To było w 1940 r. Zapukałem w pierwsze napotkane drzwi mieszkania i poprosiłem o schronienie. Tak się złożyło, że to był dom mojej przyszłej żony. I tak właśnie się poznaliśmy. Potem ona dowiedziała się, że jestem akowcem i wtenczas studentem. Ona też studiowała – medycynę na USB. I poszliśmy już do oddziału, już w czasie akcji. Podczas akcji na Wilno zostaliśmy rozdzieleni. My ruszaliśmy na Wilno z Kolonii Kolejowej. Wtedy dołączyła do oddziału. I zawsze mówiło się: „Mamy iść po akcji Wilno, mamy iść z pomocą Warszawie”. I wtenczas już byliśmy zaręczeni. Mówiłem: „Słuchaj Krysiu, będzie bardzo dobrze jak pobierzemy się”. Ślub był uroczysty, przy udziale oddziałów AK. Ona była sanitariuszką, bo studiowała medycynę i jak byli ranni, to zostawała i pomagała. Po wojnie została lekarzem. Tutaj we Wrocławiu była w klinice. Potem z kliniki przeniosła się do Szpitala Kolejowego.

Z wyjazdu do Warszawy nic nie wyszło. Po ucieczce z obozu udałem się do Wilna. Od razu nawiązałem kontakt z organizacją akowską, która tam była. Ponieważ znałem wileńskich akowców doskonale, dlatego też od razu się do nich zgłosiłem. Spotkałem się z dr Kołonieckim, który zarządzał Stacją Dezynfekcyjną. Pomógł mi i przyjął mnie do pracy. Na stacji pracowałem pod pseudonimem jako Andrzej Władecki. Pierwszym moim zajęciem było wynoszenie rozkładających się ciał pomordowanych ludzi. Następnie dostałem polecenie pochówku zabitych koni na Zakręcie. Tak mijały mi dni, gdy dowiedziałem się od dr Dowgirda i dr Kołonieckiego, że szukają kogoś na stanowisko kierownika Stacji Dezynfekcyjnej. W celach rekrutacji miał się odbyć pewnego rodzaju konkurs. Obaj zaoferowali mi swoją pomoc i przez dwa tygodnie przygotowywali mnie do eliminacji. Przede wszystkim nauczyli mnie odpowiedzi na pytania, które według nich mogły się pojawić w czasie konkursu. Kiedy stawiłem się na komisję, przedstawiłem się jako student czwartego roku medycyny. Komisja zadawała mi pytania. Szczęśliwie odpowiedziałem poprawnie na większość pytań i tak zostałem przyjęty na kierownika Stacji Dezynfekcyjnej Kolei Litewskich. Nowa praca dawała bardzo silne dokumenty osłaniające mnie od poboru do radzieckiej armii, jak również chroniły przed aresztowaniem za działaność partyzancką. Był początek 1945 r. Pewnego razu, gdy wracałem po pracy do domu, na swojej drodze napotkałem patrol sowiecki. Pomyślałem sobie, że mając tak mocne dokumenty nic złego mi się nie stanie. Pomyliłem się. Tego dnia zostałem zatrzymany i aresztowany. Natychmiast zabrali mnie do aresztu w Komisariacie Milicyjnym w Wilnie i umieszczono w piwnicy. Cela, w której zostałem zamknięty, była wypchana po brzegi więźniami. Pomyślałem sobie, że dla mnie już wszystko się skończyło. W areszcie panował duży tłok. Zamartwiałem sie strasznie. Wiedziałem bowiem, że jeśli Sowieci zbiorą sześćset osób, to będzie wywózka do obozu pracy bądź na Syberię. Rano wyprowadzono mnie z piwnicy do ewidencji. Będąc aresztowany miałem świadomość, że będę wywieziony do obozu. Dlatego postanowiłem wrócić do własnego nazwiska na wypadek, gdyby rodzice chcieliby mi jakoś pomóc. Oni nic o Władeckim nie wiedzieli – tylko żona wiedziała. Jednak też zastanawiałem się, czy dotrze do żony wiadomość o moim zatrzymaniu. Postanowiłem więc wrócić do własnego nazwiska. Rozpoczęła się ewidencja. Wprowadzono mnie do dużej sali, gdzie przy biurku siedział pułkownik NKWD. Przy następnym biurku siedziała jakaś prokulantka. Zaczęto zadawać mi pytania. Przedstawiłem się jako Aleksander Januszkiewicz. A na parapecie siedział człowiek umundurowany w taki zwykły wojskowy szynel. „Bajacy” taki, to znaczy żołnierz. Spytano mnie jeszcze o wykształcenie. Podałem trzeci rok politechniki. I w tym momencie usłyszałem: „Koza! To Ty?”. W tej chwili, po nocy spędzonej w areszcie i wszystkich czarnych myślach, które chodziły mi po głowie myślałem, że to są jakieś omamy. Nie zareagowałem na to absolutnie. Wówczas znów żołnierz w szynelu odezwał się: „Koza, nie poznajesz mnie?”. A przecież „Koza”, to był mój pseudonim jeszcze z czasów studenckich. Przyjaciele nazywali mnie tak, ponieważ jak grałem w piłkę nożną, to miałem jakiś charakterystyczny wyskok do piłki jak koza. Zawsze mówili, że jak „Koza” gra, to już silna drużyna. Gdy ponownie usłyszałem swój pseudonim, wtenczas spojrzałem w stronę tego człowieka i powiedziałem: „Nie, nie poznaję”. Podszedł do mnie i ściągnął mi papachę tj. nakrycie głowy. Dopiero wtedy go poznałem i wykrzyknąłem: „Jezus Maria! Grzegorz!”. Okazało się, że owym żołnierzem był mój dobry kolega z gimnazjum. Jedyny Żydek, który z nami w szkole uczył się w Poniewieżu. Razem grywaliśmy w teatrze i bardzo się przyjaźniliśmy. Nazywał się Grzegorz Joffe. Podszedł on do tego pułkownika i coś mu szepnął na ucho. Pułkownik zaś powiedział: „Sonia, piši èvo v Polšu” – Zosiu, pisz go do Polski. I w ten sposób zostałem uratowany. I jak tu nie mówić, że nad człowiekiem nie czuwa Opatrzność? Tylko Opatrzność! Jednak zostałem już bez dokumentów. Grzegorz doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego zaproponował mi spotanie z jego bratem, zastępcą komendanta miasta Wilna. Pod konwojem zostałem zaprowadzony do Komendy Wojskowej miasta Wilno. Spotkałem się tam z bratem Grzegorza. Chciał mnie zatrudnić, ale zastanawiał się, gdzie by mnie umieścić, by było dobrze. Zaczął wypytywać się, jakie znam języki. Odpowiedziałem, że naturalnie znam litewski, polski, rosyjski i trochę francuskiego. Dlatego też zostałem tłumaczem dla lotników francuskich, których eskadra pracowała akurat w Rosji. Owa eskadra wówczas wracała przez Wilno do Francji i nosiła nazwę „Niemen”. I w ten sposób stałem się tłumaczem, ale tylko z niektórymi lotnikami miałem kontakt. Trwało to jakiś czas. W końcu, wedle rozkazu pułkownika NKWD, byłem zapisany na liście osób przeznaczonych do ewakuacji do Polski. Zapisali mnie i zarejestrowali na wyjazd. W końcu wyjechałem do Polski. Dzięki właśnie zaprzyjaźnionemu Żydkowi, który akurat musiał być w tym momencie podczas mojego przesłuchania. Ja inaczej nie mogę tego wytłumaczyć, jak tylko Opatrznością Bożą!

 

10milionów
O mnie 10milionów

Portal 10milionow.pl gromadzi ludzi dla których sprawy Ojczyzny nie są obojętne, którzy interesują się historią najnowszą Polski i chcą wyciągać z niej wnioski oraz czują się odpowiedzialni za swój Kraj i jego obywateli. Jest to też miejsce, gdzie na nowo spotkają się ludzie opozycji demokratycznej z czasów PRL. Mamy nadzieję, że te „spotkania po latach“ przywołają wiele wspomnień, a ich utrwalenie na portalu uchroni je od zapomnienia. Portal 10milionow.pl nie jest projektem, który po raz kolejny wyróżni tylko liderów i przywódców opozycyjnych - to portal dla uczestników opozycji i organizacji podziemnych, którzy często anonimowo i bez rozgłosu, bohatersko walczyli o wolną Polskę. Utrwalając pamięć o tych wyjątkowych ludziach i wydarzeniach chcemy także pokazać, że wolność po roku 1989 nie byłaby możliwa właśnie bez tych milionów indywidualnych aktów patriotyzmu. Chcemy, by portal miał również charakter edukacyjny - planujemy szereg działań, które będą młodym pokoleniom przybliżać trudne wydarzenia z najnowszej historii Polski. Chcemy kontynuować tę sztafetę pokoleń, którą przed nami prowadziły pokolenia Polskiego Państwa Podziemnego, a później pokolenie "Solidarności".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości