Grudniowe, barbórkowe, górnicze Katowice. Katowice Jerzego Kukuczki.
To w tym roku mija 30 lat od tragicznego wypadku na Lhotse. w którym zginął ten z największych polskich himalaistów. Zginął dokładnie w dziesięć lat po swoim pierwszym wejściu na ośmiotysięcznik. Właśnie na... Lhotse.
Moje wspomnienia Jurka dotyczą jednak zawsze wiosny, a konkretnie 23 kwietnia, kiedy pięciu Jurków obchodziło tradycyjnie biurowe imieniny. Wśród nich wiódł prym Kukuczka wyróżniając się zręcznością serwowania kawy „plujki” w typowo socjalistycznej ciasnocie pomieszczeń laboratoryjno – biurowych, warsztatu pracy ówczesnej „wielkoprzemysłowej elity technicznej”. Jurek przy tej okazji zawsze zdradzał, że do wyspania się i ugotowania obiadu potrzebuje jednego metra kwadratowego skalnej półki i chwili spokoju. Gotowanie tak zresztą weszło mu w krew, że nie poprzestawał nigdy na biurowej herbatce z kanapką. Zawsze coś pichcił w menażkach na gazowej kuchence w korytarzu. Był oczywiście poprzez tę swoją pasję, i niezwykłość związanych z nią przeżyć, najbardziej egzotyczną postacią takich imienin. Chociaż równie dobrze mógłby spędzić je w skromnym kątku nie przerywając ani razu jałowych biurowych ploteczek przysłowiowej panny Krysi. Oczywiście nie dawaliśmy mu nigdy spokoju. Był bowiem niezwykle rzadkim gościem w biurze i dziwnym trafem… jakoś zdążał na te imieniny. Nadarzała się więc okazja do relacji z pierwszej ręki wydarzeń znanych tylko ogólnikowo z prasy. I Jurek zdawał nam, kolegom z pracy - „górniczym kumplom”, to kolejne sprawozdanie, z nieprawdopodobnych rocznych dokonań, w skąpych słowach. Nie lubił dużo mówić, szczególnie o sobie i szczególnie o sukcesie.
W Zakładzie Metanometrii i Sterowania Wentylacją Ośrodka Badawczo-Rozwojowego koncernu EMAG w Katowicach, ówczesnego monopolisty w zakresie elektryfikacji i automatyzacji górnictwa, zacząłem pracować w 1978 roku. Jurek w sąsiednim pokoju, jako technik mechanik, pracował w zespole zajmującym się pneumatycznymi elementami sterującymi do obudów zmechanizowanych. Wtedy jednak był już sportowym kierownikiem wyprawy w Hindukusz zdobywając swój szczyt najwyższy - 7706 m n.p.m. , aby w następnym roku, przekroczyć tę magiczną granicę ośmiu tysięcy, na Lhotse. To był początek wielkiego wyścigu o koronę Himalajów z Tyrolczykiem Reinholdem Messnerem, który zaliczał właśnie …piąty szczyt. Kukuczka doprowadził stan rywalizacji do różnicy dwóch szczytów zdobywając rok po Messnerze, w 1987r., całą koronę. Wtedy to Messner depeszował: „Nie jesteś drugi, jesteś wielki”. To bardzo prawdziwe słowa. Messner zdobył wszystkie ośmiotysięczniki w przeciągu 15 lat, większość w sezonach letnich i drogami klasycznymi, nie szczędząc wydatków na wsparcie logistyczne wypraw. Kukuczka, ograniczając ze względów finansowych do absolutnego minimum pomoc tragarzy oraz długość wypraw, wykorzystując do maksimum uzyskiwaną aklimatyzację, potrzebował około 10. lat na zdobycie tychże czternastu himalajskich szczytów. W większości nowymi drogami, w sezonie zimowym i bez wsparcia tlenowego. Był pierwszym człowiekiem, który wszedł na dwa ośmiotysięczne szczyty w ciągu jednego sezonu i to zimowego. Jego opowieść o tym jak samotnie przemieszczał się pomiędzy nimi, himalajskimi dolinami, była przejmująca i niezwykła. Pozostał jednak jak zwykle realistą mówiąc „Któż pamięta, kto jako drugi stanął na Evereście”. Srebrny Medal Orderu Olimpijskiego jednak przyjął z satysfakcją widząc także i sportowy walor wyczynowego wspinania, a więc rywalizację. Przeciwnie do Messnera, który odznaczenia nie przyjął uznając wyłącznie twórczy charakter alpinizmu.
Kukuczka pozostanie wierny swojej postawie sportowej, której zawdzięczał to, że nie umiał wrócić z niczym. Tu także tkwiła tajemnica i siła jego sukcesu, kiedy często jakby wbrew logice podejmował próbę raz jeszcze... i wygrywał. Było w tym coś z uporu, ale i inteligentnej kalkulacji górala. Górala z Istebnej, z korzeni, bo Jurek na zewnątrz trudny był do odróżnienia od rodowitego miejskiego Górnoślązaka. Wychował się w typowym familoku katowickich Bogucic, kształcił w przyzakładowej szkole, a więc ukształtowała go cała ta, jakże specyficzna dla Górnego Śląska, atmosfera i tradycja. Tu trzeba było umieć stworzyć coś z niczego, z tego dostępnego minimum, tak jak na kopalnianych hałdach stworzono kiedyś siłą wyobraźni wspaniały, unikalny park w Chorzowie. I tak Jurek kondycję do ekstremalnych himalajskich wyczynów zdobywał biegając po prostu dookoła betonowego osiedla, gdzie zamieszkał z założoną rodziną, a zręczność i pieniądze malując wysokie śląskie kominy. W tym samym stylu stanął do egzaminu na Politechnikę Gliwicką , by ostatecznie ukończyć Studium Trenerów Alpinizmu na AWF.
Wyobraźnia i improwizacja, przy bardzo skromnych środkach, prowadząca często do zaskakująco ciekawych i wartościowych rezultatów, to był także styl i klimat pracy w Głównym Instytucie Górnictwa. Tam w Laboratorium Cybernetyki , przed przeniesieniem całej grupy pracowników do EMAG-u, dojrzewał Jurek. Wśród tych ludzi, którzy chcieli mieć, jak na owe czasy i w byłym Stalinogrodzie, tak nierealne marzenia jak himalaizm, pełnomorskie wyprawy po świecie, czy międzynarodowe rajdy samochodowe. Ludzi, którzy potrafili w godzinach pracy pójść na pływalnię, by na drugi dzień rano zaprezentować genialny pomysł na trudny technicznie problem, a po południu własnoręcznie składać telewizor, przerabiać samochodowy silnik czy konstruować jacht. Nie było więc przypadkiem, że w otoczeniu Jurka, a później i moim, byli uczestnicy bądź kierownicy wypraw w Himalaje, Hindukusz, Karakorum czy na Alaskę z Klubów Wysokogórskich Katowic i Gliwic. I wszyscy oni byli w codziennym, zawodowym życiu skromni, niepozorni, jacyś na boku. Jakby (i może na szczęście) poza głównym nurtem tamtych trudnych społecznych i politycznych wydarzeń. Pamiętam rok 1980, kiedy kilkaset osób stało pod firmą żeby powitać Jurka po udanym wejściu na Mount Everest. Podjeżdżał swoim „maluchem” w kolorze smutnej terakoty i gdy zobaczył nas zrobił taki manewr jakby chciał zawrócić. Wnieśliśmy go do budynku na rękach, a później „zabrała” go nam, wyraźnie zażenowanego, „dyrekcja” . Właściwie prawie ta sama, która jeszcze w 1976 roku zafundowała mu wypowiedzenie pracy anulowane dopiero po interwencji w ministerstwie. Wrócił szybko, nie było mu jakoś po drodze z propagandą sukcesu późnego Gierka. Przyszli raz jeszcze , już do jego laboratoryjnej kanciapy, by choć trochę uszczknąć tej jego sławy – jest taka scena w jednym z filmów o Nim. My jednak zrozumieliśmy, że Jurek dostąpił przywileju bycia wolnym. Kilka tysięcy kilometrów stąd, tam w Himalajach, wisząc nad przepaścią w śniegu i w wichrze, przy ponad 30 stopniowym mrozie, on jeden był naprawdę wolny. Tam był sobą, niezależnym silnym góralem samodzielnie odpowiedzialnym za swój los i rzeczywistym ambasadorem prawdziwej Polski. Zdawał sobie z tego chyba dobrze sprawę mówiąc, że dla niego najważniejsze w życiu są góry, a jedyne osobiste wspomnienia zatytułował „.Mój pionowy świat”.
Pełnię szczęścia dawała mu jednak ta sportowa rywalizacja z samym sobą, z pogodą, z górą. Nie tyle sam cel co dążenie do niego. Mając lat 40 chciał jeszcze być szczęśliwym spontanicznie, bez wyrachowania i podejmował nowe wyzwania. Wchodził jednak w statystycznie coraz większe ryzyko. Od pewnego już czasu sygnały były niepokojące, trzech jego towarzyszy kolejno zginęło. Lecz i tym razem szedł szybko i pewnie ścianą opadającą pionowo trzy kilometry w dół. Ścianą, której do tej pory nie udało się przejść nikomu. Miał ze sobą 70 m nieco cienkiej linki, ściśle skalkulowane obciążenie doświadczonego himalaisty. Ta linka nie mogła utrzymać krępego mężczyzny, trenującego niegdyś podnoszenie ciężarów, lecącego w dół przez 140 m. Urwała się przy jedynym haku asekuracyjnym, ratując życie towarzysza. Koledzy znaleźli ciało Jurka i pochowali go w lodowej szczelinie – taki był oficjalny komunikat. U podnóża południowej ściany Lhotse umieszczona jest pamiątkowa tablica. W katowickim Parku Kościuszki, na pomniku alpinizmu dopisano – kolejne nazwisko.
Szczepan Polak
Inne tematy w dziale Sport