na zdjęciu: prezydent USA Donald Trump. fot. PAP/EPA/WILL OLIVER
na zdjęciu: prezydent USA Donald Trump. fot. PAP/EPA/WILL OLIVER

Donald Trump zły dla Polski? A niby dlaczego?

Rafał Woś Rafał Woś USA Obserwuj temat Obserwuj notkę 28
Obóz władzy i jego komentatorska otulina usiłują nas przekonać, że Donald Trump w roli 47. prezydenta USA to zła wiadomość dla Polski. Ale właściwie dlaczego? Tego - nawet pod tą grubą warstwą pustosłowia i histerii - nie sposób dostrzec - pisze Rafał Woś.

Bo co słyszymy od naszych rodzimych liberałów łamiących ręce nad wyborem dokonanym w listopadzie przez Amerykanki i Amerykanów? Uporządkujmy ich katalog zarzutów wobec obecnego POTUSa. 

Donald Trump a prorosyjskość

Po pierwsze jest oczywiście zarzut „prorosyjskości”. Hasło rzucone po raz pierwszy na potrzeby amerykańskiej kampanii wyborczej roku 2016, gdy Trump pokonał ulubienicę liberalnych salonów Hillary Clinton. A potem po wielokroć powtarzane przez naszych komentatorów czy polityków. Na czele z obecnym premierem Donaldem Tuskiem (który dziś oczywiście twierdzi, że nic takiego nie mówił). Przypomnijmy, że rzekomy rosyjski trop w wyborach roku 2016 badany był przez specjalną komisję pod przewodem byłego szefa FBI Roberta Muellera w latach 2017-2019 i z tamtej dużej chmury nie spadła nawet kropla deszczu. Co musiał z bólem przyznać nawet wściekle antytrumpowy „New York Times”. A może przynajmniej polityka zagraniczna USA z czasów „pierwszego Trumpa” była jakoś szczególnie uległa Rosji? No chyba nie bardzo. Przecież gdyby Trump faktycznie był człowiekiem Putina w Białym Domu to chyba poszedłby na wojnę z Ukrainą przed rokiem 2020, gdy Trump opuścił urząd. A nie czekał z inwazją na prezydencję Joe’go Bidena, prawda?


Zakończenie wojny w interesie Polski

Idźmy jednak dalej. Wielu naszych antytrumpistów twierdzi, że Waszyngton odda teraz w trymiga Ukrainę ze władanie Rosji wycofując wsparcie Zełeńskiemu. Dowodem na to ma być - powtarzana po wielokroć w czasie kampanii - obietnica zakończenia wojny. Na jakich warunkach ta wojna miałaby się zakończyć? Tego na razie nie wiemy. Czy jednak koniec zbrojnego konfliktu za naszą wschodnią granicą to faktycznie taka zła wiadomość dla Polski? Bo jakoś mam wątpliwości. Owszem, niepodległa Ukraina jest w naszym żywotnym narodowym interesie. Ale jednocześnie trudno nie widzieć, że po Ukrainie to właśnie Polska jest krajem najbardziej stratnym (w sensie ekonomicznym) na putinowskiej agresji. To nasza gospodarka (i obywatele) zapłacili najmocniej za szok energetyczny związany z ogromnymi podwyżkami cen gazu po wybuchu wojny. To nasze firmy wyspecjalizowane w eksporcie do Rosji (patrz Azoty) straciły najwięcej na zamknięciu tamtejszego rynku. Wreszcie to nasz kraj przyjął najwięcej uchodźców wojennych z Ukrainy i to my ponieśliśmy tego - koniecznego wówczas - otwarcia największe skutki finansowe i społeczne. Wniosek? Może jednak zakończenie tej wojny jest jednak w naszym własnym interesie. I odwrotnie. Warto zadać sobie pytanie, co zyskujemy na przedłużaniu się konfliktu? Nadzieje na „zniszczenie” Rosji tak, by się już nie podniosła. Pomarzyć można, ale fakty (ekonomiczne i społeczne) są takie, że Rosja po prawie trzech latach konfliktu nie chwieje się wcale ku upadkowi. I kolejnie dwa czy trzy lata konfliktu raczej tego nie zmienią.

Kolejny argument naszych mędrców polega na twierdzeniu, że Trump „jest wrogiem Europy”. Albo, że on „Europą pogardza”. Ale cóż właściwie kryć się ma za takimi ogólnikami? Może przedstawione w trumpowym (czyli bez owijania w bawełnę) stylu żądanie, by kraje UE wydawały więcej na swoje zdolności obronne w ramach NATO? Przyznacie jednak, że trzeba dużo złej woli, by takie inicjatywy interpretować jako „antyeuropejskiej”. W rzeczy samej są one przecież dokładną odwrotnością bycia „anty”. To raczej próba potrząśnięcia liderami politycznymi Niemiec czy Francji w tonacji „weźcie wreszcie i dorośnijcie, nie możecie być wiecznie dzieciakami schowanymi pod amerykańskim parasolem”. 


Nie taki Trump straszny jako go malują

Owszem, pierwsze decyzje Trumpa faktycznie nie są w smak rządzącym na zachodzie liberalnym elitom. Oni wiele lat spędzili na przekonywaniu, że takie na przykład polityki klimatyczne, dekarbonizacja i odchodzenie od paliw kopalnych to jedyna możliwa polityka energetyczna przyszłości. Nic więc dziwnego, że im Trump zapowiadający wyjście ze wszystkich zobowiązań klimatycznych, likwidujący dotacje na elektromobilność i zapowiadający zwiększenie wydobycia surowców („drill baby drill”) jest bluźniercą. Ale czy uderzenie w religię klimatyczną jest faktycznie ciosem w „fundamentalne wartości” UE? Śmiem wątpić. Wchodząc do Unii w roku 2004 Polska nie pisała się na zieloną rewolucję, która będzie miała, na dodatek, priorytet przed wszystkimi innymi celami społecznymi. Ja przynajmniej niczego takiego nie pamiętam, a pamięć mam niezłą. Szliśmy do Unii, która ma być wspólnotą „bezpieczeństwa, dobrobytu i demokracji”. A przecież tych wartości Trump-elekt jako żywo nie atakuje. Przeciwnie - jest politykiem w porównaniu do obecnych elit UE arcydemokratycznym i ma wręcz bzika na punkcie wolności i cenzury (już w swoich pierwszych decyzjach zlikwidował wszystkie zapisy cenzorskie odziedziczone po poprzednikach). 

Także od strony gospodarczej Trumpowe polityki są dla takiego kraju jak Polska lepsze niż unijny klimatyzm. To my płacimy dziś najwyższą cenę za pośpieszną dekarbonizację. Niemcy i Francja miały na nią całe dekady. My zaczęliśmy dopiero niedawno i to nam potrzeba długich okresów przejściowych na wygaszenie bloków węglowych w naszych elektrowniach. Unia z szajbą na klimatyzm chce byśmy to zrobili „na wczoraj”. Co oznacza szok dla naszych przedsiębiorstw i gospodarstw domowych. Trumpowy odwrót od klimatyzmu jest więc szansą na bardziej racjonalne rozłożenie tego procesu w czasie. 


A może ma nas martwić antywokistowska kontrrewolucja 47. prezydenta USA? Was martwi? Mnie jakoś nieszczególnie. Nie uważam bowiem, by wpychanie ludziom do gardeł 54 płci było tym, co Polaków jakoś dziś szczególnie rozpala. Przeciwnie - agresywny wokizm z jego fiksacją na zagadnieniach genderowych i problemach mniejszości seksualnych - to był w ostatnich latach raczej element polaryzujący polską publikę i odwracający uwagę od spraw socjalno-bytowych. Czyli tych naprawdę ważnych. 

Niestety tych wszystkich argumentów od antytrumpistów nie usłyszycie. Im dużo wygodniej jest malować obecną Amerykę jako wroga Europy. I ględzić o konieczności przeciwstawienia się złu, które zapanowało nad Potomakiem. 

Takie stawianie sprawy jest próbą podziału Zachodu. Nie przyłączajmy się to tego. Jest chyba oczywiste, komu by taki podział posłużył.


na zdjęciu: prezydent USA Donald Trump. fot. PAP/EPA/WILL OLIVER

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj28 Obserwuj notkę
Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Pokaż komentarze (28)

Inne tematy w dziale Polityka