Donald Trump będzie 47. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zwyciężył zdecydowanie i w imponującym stylu. Będzie pierwszym amerykańskim przywódcą od 1892 roku, któremu udało się wrócić do Białego Domu po przerwie. Pytanie brzmi: jak u licha spisanemu już dawno na straty Trumpowi udało się to polityczne zmartwychwstanie? Z wielu powodów trzy wydają się najważniejsze.
Powód pierwszy. Bo elity nadal nie rozumieją
Pisanie, że liberalny establiszment „niczego nie zrozumiał” powoli staje się męczące. Bo ileż razy można powtarzać to samo? Sto razy? Tysiąc? Sto tysięcy? W końcu się człowiek nieuchronnie przemieni w zdartą płytę i zostanie oddany do antykwariatu z nagraniami, co trącą myszką. Ale, z drugiej strony… cóż począć? Skoro elity faktycznie absolutnie niczego nie zrozumiały! Ani u nas z sukcesów PiS. Ani na Zachodzie z triumfów populistów różnej maści. Ale amerykański establiszment to jest już wyjątkowo - jak to się kiedyś mówiło - „odporny na wiedzę”.
Osiem lat po pokonaniu przez Trumpa Hillary Clinton i cztery lata po tym jak - ledwo ledwo - Biden odbił Biały Dom, liberalne amerykańskie elity pieniądza, uniwersytetu, mediów i muzyki pop nadal nie kleją czemu cały czas ten straszny człowiek w czerwonej czapeczce robi im koło pióra. „New Yorkery”, „Timesy” i CNNy nadal ślą swoich reporterów na wiece ruchu MAGA („Make America Great Again”), by zbadali to „niepokojące” i „obce” zjawisko. A ci reporterzy produkują kolejne materiały w stylu XIX-wiecznych wiktoriańskich antropologów, którzy trafili do odludnych murzyńskich wiosek, gdzieś na końcu świata i opisują dla dobra nauki przedziwne obyczaje tych pozbawionych dostępu do cywilizacji nieszczęsnych tubylców.
Liberalne autorytety, politycy oraz ich media nadal traktują trumpistów jak sektę niedoinformowanych („w kryzysie deficytu informacyjnego” mówi się oficjalnie) wyznawców broni palnej oraz jakiegoś niemodnego Jezusa Chrystusa. Pogarda? Oficjalnie to jest oczywiście opakowane w troskę i udawaną empatię. Ale prawda jest brutalna. Liberalne (demokratyczne) elity Ameryki nie akceptują faktu, że jak te trumpowe wsiury, prostaki i głupole, mają wybierać im - światłej, zamożnej i wyedukowanej Ameryce - przywódcę. Śmią im dyktować, jak żyć! (W drugą stronę to oczywiście ma się rozumieć zupełnie co innego). Przecież to woła o pomstę do nieba. Nie tak powinna wyglądać demokracja!
Powiedzieć tego otwarcie nie mogą (nie wypada). Nie ustają więc w wymyślaniu zaklęć, przy pomocy których uda się odczynić złe duchy. Osiem lat temu liberalna Ameryka płakała nad triumfem faszyzmu w ojczyźnie wolności. Dziś paralela Trump = Hitler już się przejadła. Więc w jest wieszczenie apokalipsy klimatycznej. Katastrofy, którą Trump i jego ludzie ściągną na nas wszystkich swoją nieodpowiedzialną polityką.
Zła wiadomość (zła dla liberałów) jest jednak taka, że ich podejście od dawna nie jest postawą większościową. Owszem - mają swoje potężne twierdze i bataliony czołgów w akcji. Na uniwersytetach, w mediach ogólnokrajowych czy w najbogatszych regionach typu Nowy Jork albo Dolina Krzemowa. Ale to nie jest większość. Tylko potężna, obrzydliwie bogata i wpływowa, ale jednak mniejszość. I to na dodatek mniejszość potwornie zarozumiała, która na resztę Ameryki działa jak płachta na byka. I to wychodzi przy takich wyborach, jak te wczorajsze.
Powód drugi. Bo woke zbankrutował
Antytrumpiści nie widzą, że do starych przyczyn napędzających ruch MAGA w przeszłości (liberalizacja światowego handlu, erozja klasy średniej, deindustrializacja Ameryki) doszły przyczyny nowe. Wśród nich głównie wielka wokistowska ofensywa, która wydarzyła się w ostatnich latach. Wokizm to było wielkie kulturowe wzmożenie i oburzenie na rasizm, seksizm, mizoginię, transfobię, turfizm (i inne -izmy, których jest - zaręczam wam głową - jeszcze około pięciu miliardów z okładem).
Tego trendu nie wymyślił prezydent Joe Biden - sędziwy Joe nie wiedział pewnie nawet czy ten wokizm to się je raczej z frytkami czy bez. Prezydent nie starał się też tą falą woke’a w żaden sposób zarządzać. Był trochę z boku, jak to dziadunio, co już nie bardzo ogarnia. Ale jego wice, czyli Kamala Harris dostrzegła tu swoją szansę i na wokizm postawiła. Również za jej sprawą demokraci sądzili i sądzą chyba nadal, że woke to siła, która działa na ich korzyść. Bo jest „progresywna” i „antykonserwatywna”. Rozbija stare gusła - jak na przykład role społeczne, płcie czy osobistą odpowiedzialność jednostki za jej czyny.
Wdrapanie się na wokistowskiego konika dało smutnym i kostycznym demokratom wspaniałe poczucie moralnej wyższości i robienia „czegoś dobrego”. Tak myśleli. I na tym Kamala budowała swoją kampanię roku 2024. Zlekceważyli jednak fakt, że wokizm ze wszystkimi swoimi ekscesami z lat minionych zaktywizował przeciw sobie ruch oporu. To znaczy normalsów, którzy niekoniecznie chcą, by chłopaki mogli się pakować pod prysznic z dziewczynkami (bo przecież „wszyscy jesteśmy niebinarni, a setny super poprawny serial, gdzie mniejszościom przyznano nareszcie centralne miejsce bardziej ich nudzi niż oświeca. Albo takich, którzy nie godzą się na totalną abdykację z jakiegokolwiek wychowania czy stawiania wyzwań, byle tylko komuś „nie zrobiło się przykro”. Ci ludzie znaleźli się w obozie Trumpa. Poszerzając ruch MAGA o nowe prądy, których tak nie było w takim natężeniu w wyborach 2016 czy 2020 roku.
Powód trzeci. Bo Bidenomika nie zadziałała
To miał być hit. Osinowy kołek wbity przez demokratów w samo serce populistycznego wampira. Zapowiadana z wielkimi fanfarami (zwłaszcza w mediach sprzyjających establishmentowi) bidnenomika miała oznaczać powrót demokratów do starego dobrego lewicowo-keynesowskiego podejścia do gospodarki. Więcej presji na wzrost płac dla klas pracujących w tradycyjnych branżach (nie tylko w finansach albo IT). Więcej ochrony amerykańskiej gospodarki przed tanią produkcją z Azji czy nawet konkurencją z Europy. Bardziej hojne państwo, które nie szczędzi dolarów nie tylko na bailouty dla wielkiego biznesu, ale także na zaspokojenie potrzeb zwykłego szaraczka. Takie były plany. Okraszone oczywiście całą masą modnej nowomowy na temat „zielonej reindustrializacji”.
W praktyce niewiele z tego jednak w latach 2021-2024 wynikło. Przez pierwsze dwa lata prezydentury Bidena średnia płaca realna w USA wręcz spadała. Głównie z powodu uporczywie wysokiej inflacji. Można oczywiście zastanawiać się, czy była to wina demokratów czy też niesprzyjający zbieg pocovidowych okoliczności. Faktem jest jednak to, że skierowana do amerykańskich pracowników obietnica z roku 2020 („Biden zrobi to samo, co Trump tylko nie będzie Trumpem”) nie zadziałała. Bo czasy pierwszej trampowej kadencji to był jednak wzrost płacy realnej (słabszy na początku, szybszy pod koniec). Za Bidena obiektywne czynniki były gorsze. Od wyższego bezrobocia, po gorszą sytuację kredytobiorców (wyższe stopy procentowe).
Kamala Harris próbowała się od tego w kampanii wyborczej odcinać. Przedstawiać siebie jako „nowy start”. Fakty jednak przemawiały przeciwko niej - przeciwko wiceprezydentce z lat 2021-24, która nie raz powtarzała jak bardzo dumna jest z „Bidenomiki, która działa”. I jak wiele „frajdy” sprawiała jej praca u boku prezydenta Bidena i jak dobre były w tej administracji „wibracje” (cytaty z jej przemówienia podczas sierpniowej Konwencji Partii Demokratycznej). No cóż, szkoda, że nie da się jeść wibracji ani frajdy. Może wtedy Kamala byłaby kandydatką bardziej pociągającą dla pracującej Ameryki - komentował złośliwie jeden z amerykańskich publicystów.
Rafał Woś
Źródło zdjęcia: PAP/EPA/CRISTOBAL HERRERA-ULASHKEVICH
Czytaj także:
Inne tematy w dziale Polityka