40 lat temu zamordowany został jeden z najbardziej nietuzinkowych Polaków XX wieku. Cóż takiego pociąga kolejne już pokolenia w tym chorowitym i chuderlawym księdzu sprzed czterech dekad?
Ks. Jerzy Popiełuszko wracał samochodem z Bydgoszczy do swojej parafii na Żoliborzu. Pod Toruniem zatrzymali go funkcjonariusze SB przebrani za milicjantów. Sterroryzowali ofiarę, załadowali do bagażnika, wywieźli do przygotowanej zawczasu leśnej kryjówki i tam zatłukli na śmierć. To nie był wypadek przy pracy, tylko planowana od miesięcy akcja. 37-letni ksiądz zginął, bo jego rosnąca popularność stawała się problemem dla aparatu Polski Jaruzelskiej.
Dziś mija 40 lat od tamtych wydarzeń. Kawał czasu. Ale cztery ważne lekcje z Popiełuszki trzymają się do dziś.
Pierwsza: Każdy może zostać kimś
Po polsku mówi się „w czepku urodzony”. Anglosasi powiadają, że ktoś urodził się „ze srebrną łyżeczką w ustach”. Czasem wydaje się nam, że niektórzy ludzie przeznaczeni są do wyższych rzeczy. Od początku jacyś inni. Więksi, lepsi, jacyś bardziej. Wielu to zniechęca do wszelkich prób samodoskonalenia. Bo i tak „już przecież za późno”.
Ksiądz Jerzy temu przeczy. Chłopaczek z podlaskiej wioski. Nawet imię musiał oficjalnie zmienić, żeby nie wywoływało złośliwych przytyków (przez pierwszych dwadzieścia lat życia figurował w papierach jako… Alfons Popiełuszko). Zero koneksji. Zero stypendiów dla szczególnie zdolnych. Przez rówieśników (w szkole w podlaskiej Suchowoli, potem w seminarium w Warszawie i potem na pierwszych parafiach) określany zgodnie jako „zwyczajny”.
I nagle – nie wiadomo skąd – jakieś wielkie przepięcie. Nadchodzą lata 80. "Solidarność" i stan wojenny. A ks. Popiełuszko dorasta do roli, która na niego spada. Nagle zaczyna robić wszystko w punkt. Jedzie do Huty Warszawa, bo akurat hutnicy szukają księdza, co odprawi im mszę podczas strajku i przypadkiem trafiają na pobliską parafię, gdzie mieszka Jerzy i… daje radę. Hutnicy go kupują w całości. Garną się do niego po zakończeniu strajku. Tak samo dzieje się, gdy kilka miesięcy później trwa protest w Wyższej Szkole Pożarnictwa w Warszawie (też blisko Żoliborza). Popiełuszko wchodzi tam w przebraniu i staje się duchowym sercem strajku.
Potem są msze za Ojczyznę w kościele św. Stanisława Kostki. I znowu fenomen o skali – na koniec - wręcz ogólnopolskiej. Znów to właśnie Popiełuszko – znów nie wiadomo skąd – znajduje całkiem nową formułę duchowego oporu wobec rzeczywistości stanu wojennego, która staje się nową jakością. Msze u Kostki na Żoliborzu są i teatralnym spektaklem, i mistycznym rytuałem, i duchowym przeżyciem. W zaproponowanej przez niego stylistyce odnajdują się bardzo różni ludzie: robotnicy i artyści, ludzie spoza Kościoła i jego wierne owieczki. Wszystko się spina, a to przecież w wypadku wielkich fenomenów społecznych nieczęsta okoliczność. Stoi zaś za tym gość, na którego jeszcze kilka lat wcześniej nie postawiłby nikt. Bo byli bardziej elokwentni, charyzmatyczni, intelektualni, uduchowieni. Czy to nie piękna lekcja absolutnie dla każdego z nas?
Druga. Nawet chucherko może być twardzielem
To nie jest tak, że esbecja zabiła Popiełuszkę od razu i bez ostrzeżenia. W aparacie bezpieczeństwa PRL były komórki wyspecjalizowane w neutralizowaniu Kościoła uważanego przecież za organizację wrogą. Katolickich funkcjonariuszy (księży) przekupywano, osaczano szantażami albo pochlebstwami. A jak się nie dało ich w ten sposób rozmiękczyć, to zaczynano zastraszać. Począwszy od rzeczy drobnych – najpierw naciski i sugestie ze strony zaniepokojonych parafian. Potem listy i telefony z pogróżkami. Jeszcze dalej fizyczne ataki. Popiełuszko też tak miał. Zwłaszcza po roku 1980, gdy zaczął być postacią rozpoznawalną i w perspektywie władzy groźną.
Jeszcze na kilka miesięcy przed śmiercią dostał możliwość wyjazdu na stypendium do Rzymu. Dobrze też wiedział, że za nim chodzą i jeżdżą. Pewnego wieczoru w jego oknie na parafii u Kostki wylądowała cegła. „Mówią żebym przestał. Ale ja przecież nie mogę przestać. I co to w ogóle znaczy przestać” – zapisał niedługo przed śmiercią. Miał świadomość, że nie może pęknąć. I nie pękł. Chociaż nie był ani mocnej postury, ani dobrego zdrowia. Przeciwnie, jak nie anemia, to chwile przygnębienia (czemu dawał czasem wyraz w zapiskach). A jednak pociągnął swoją sprawę do końca. Nie wymiękł. Wygrał.
Trzecia. Nie zawsze będą was chwalić i głaskać
Z perspektywy lat, ulic, szkół i kościołów nazwanych imieniem Popiełuszki zapomina się łatwo o faktach, które do tej narracji nie pasują. Ale fakty są takie, że pomimo rosnącej popularności Mszy za Ojczyznę oraz gestów sympatii ze strony zaprzyjaźnionych środowisk, ks. Jerzy zmagał się pod koniec życia z poczuciem głębokiego niezrozumienia i odrzucenia. Zwłaszcza po śmierci prymasa Wyszyńskiego (1981 rok), gdy nowy szef polskiego Kościoła, kard. Józef Glemp, chciał iść innym politycznym szlakiem niż jego wielki poprzednik.
Wiemy o jednym szczególnie dramatycznym spotkaniu – już w stanie wojennym – gdy nowy prymas ostro buntowniczego Popiełuszkę obsztorcował. Za to, że mąci. Podburza ludzi. Niepotrzebnie podgrzewa. A na dodatek jeszcze się lansuje i jest próżny. Popiełuszkę to podłamało. Czuł się potraktowany niesprawiedliwie. I to nie przez komunistów. Nie przez Urbana albo ówczesne rządowe media. Tylko przez własnego szefa. A dodajmy, że Kościół to przecież instytucja dalece bardziej hierarchiczna niż jakakolwiek świecka instytucja z wyjątkiem może służb mundurowych. Jednocześnie Popiełuszko nie uważał, że podgrzewa. Ci, co o nim opowiadają z oburzeniem odrzucają też tezy o „lansie” czy „próżności” ks. Jerzego.
Zachowały się listy, w których Popiełuszko – już po feralnej rozmowie z Glempem – jeszcze raz na spokojnie (choć emocje widać) wykłada swoje argumenty. Przypomina, że nikogo nie podburza. Tylko przeciwnie, zawsze apeluje o spokój i poszanowanie bliźniego – nawet takiego bliźniego, który akurat nosi mundur MO, albo przychodzi do kościoła na Żoliborzu w charakterze tajniaka. Bo to przecież też jest bliźni. Te historie uczą jednego. Nawet ci, którym udaje się wiele w życiu osiągnąć nie kroczą wyłącznie od sukcesu do sukcesu. Pomiędzy tymi jasnymi punktami jest cała masa niepewności, lęku i zwątpienia. Trzeba dużej klasy i formatu by je przejść.
Czwarta. Szanuj ludzi, a będzie dobrze
Podobno, gdy Popiełuszko przygotowywał sobie kazania wygłaszane potem u Stanisława Kostki na Żoliborzu, to czytał je najpierw z zegarkiem w ręku. Tak żeby nie były dłuższe niż 10 minut. Potem czytał jej jeszcze raz różnym ludziom. Broń Boże nie żadnym znajomym inteligentom, których życie uczy technik maskowania niezrozumienia tematu i akceptowania nudziarstw. Jeżeli taki „randomowy” słuchacz zaczynał się po kilku minutach kazania kręcić albo rozglądać na boki, Popiełuszko wiedział, że trzeba rzecz zmienić. Jego zasada brzmiała „im prościej, tym lepiej”.
Ale nie był też Popiełuszko żadnym „trybunem ludowym”. Nie mówił ludziom tego, co chcieli usłyszeć. Często ich irytował. Młodych zadymiarzy tym, że kazał się po mszach rozchodzić w milczeniu i nie krzyczeć niczego do milicjantów. Starszych swoimi naleganiami, że nawet w funkcjonariuszach stanu wojennego mają widzieć „uwikłanych braci”, a nie „zło wcielone”. Ale to nie były żadne „ciepłe kluchy”. Ludzie wspominają, że Popiełuszko odmawiał rozgrzeszenia za brak woli poprawy. Nie bał się mówić ludziom także o trudniejszych elementach kościelnego przesłania – o szacunku do życia poczętego albo do starych i chorych. Nie wiemy jakby się dziś zachowywał. Ale coś czuję, że nie byłby ulubionym libkowym kaznodzieją, który mówi, że Kościół ma cały czas za wszystko przepraszać i gonić za fajnością.
Wydaje mi się, że jego przekaz wynikał z szacunku dla odbiorcy. I forma, i treść były przemyślane. To była dobra kaloryczna strawa. Dopasowana do potrzeb wygłodniałego duchowo człowieka tamtych czasów. Pewnie dziś byłaby inna. Ale na pewno nieprzypadkowa i autorska. Ludzie to wyczuwali. I dlatego kupowali ks. Popiełuszkę. Bo szacunek zawsze się zwraca.
Rafał Woś
Na zdjęciu ks. Jerzy Popiełuszko w krakowskich Mistrzejowicach w 1984 roku, fot. biogramy IPN/Zbigniew Galicki
Inne tematy w dziale Społeczeństwo