fot. Pixabay
fot. Pixabay

"Swingujące" stany. Tylko 150 tysięcy ludzi wybierze następnego prezydenta Ameryki

Rafał Woś Rafał Woś USA Obserwuj temat Obserwuj notkę 18
Kto wybierze następnego prezydenta Ameryki? Bo przecież to oczywiste, że nie „wszyscy Amerykanie”. Wygląda na to, że o tym, kto zostanie następnym prezydentem USA zadecyduje… 150 tysięcy ludzi.

Wybory w USA - system elektorski

Amerykański prezydent to jeden z najpotężniejszych ludzi na świecie. Jeśli nie najpotężniejszy. Na pewno jest to najsilniejszy lider wybierany w wyniku (w miarę) demokratycznego i (dosyć) bezpośredniego procesu elekcyjnego. W tym wypadku przez 161 milionów zarejestrowanych wyborców w kraju zamieszkanym przez jakieś 330 mln ludzi.

Amerykański system jest - jak wiadomo - skomplikowany. Historycznie ukształtowano go tak, by bezpośrednio wyrażony vox populi był jeszcze potem przefiltrowany przez mechanizm elektorski. Dopiero takie spotkanie demokracji z procedurami daje Ameryce polityczny vox Dei. System elektorski wziął się z dwóch przyczyn. Po pierwsze ze strachu przed wybrykami demokracji bezpośredniej. Tu reprezentujący syte mieszczaństwo oraz plutokrację ojcowie założyciele USA byli jednak umiarkowanymi demokratami.

Drugim hamulcem był amerykański federalizm. Czyli próba szukania równowagi pomiędzy mniej i bardziej ludnymi stanami szybko rozwijającego się państwa. Z tego powodu różnica miedzy siłą głosu stanów w kolegium elektorskim jest kolosalna. Jeden elektor słonecznej Kalifornii reprezentuje jakieś 700 tysięcy ludzi. W przypadku Wyoming jeden głos w kolegium elektorskim przypada na jakieś 200 tysięcy mieszkańców.

"Swingujące" stany

Na ten mechanizm nakłada się się w ostatnich dekadach potężna polaryzacja. Jej wyrazem jest pojawienie się koncepcji tzw. „swinging states”. Czyli stanów zmiennych, niestałych albo po prostu swingujących (czym jest swing nie trzeba pewnie nikomu w dzisiejszych czasach tłumaczyć). Kiedyś „swingerami” była większość stanów. Jeszcze w wyborach prezydenckich roku 1992 swoje polityczne preferencje zmieniło aż 17 z nich. Wtedy przechodząc od republikanów Reagana i potem Busha seniora na stronę demokratów Clintona.

Od tamtej pory widzimy jednak, że pula tych niestałych ciągle się zmniejsza. Gdy Barack Obama pokonał Mitta Romneya i tylko 4 (cztery) stany zagłosowały inaczej niż w roku 2008. Politolodzy widzą tu okopywanie się elektoratów w istniejących szańcach. Co ma związek nie tyle z faktem, że jedni albo drudzy rządzą tak fantastycznie, że nikt nie widzi potrzeby zmiany.

Polaryzacja powoduje coś innego. Bańki sprawiają, że wyborca jest coraz bardziej odizolowany od argumentów drugiej strony. „Tamci drudzy” nie mogą liczyć na jego głos, bo nigdy nawet nie dotrą do niego ze swoją ofertą. Dla zdeklarowanego demokraty każdy republikański kandydat będzie „wcielonym szatanem” i „kieszonkowym Hitlerem”. I odwrotnie. Zadbają o to media otaczające wyborców szczelnym kokonem ściśle wydestylowanych informacji, publicystyki, a nawet literatury czy nawet komedii. W tym świecie stany nie swingują. One mają swój kolor (czerwony w wypadku republikanów, niebieski u demokratów). I nie zamierzają go zmienić na żaden inny. W stanie Nowy Jork czy Vermont albo Maryland kandydatem demokratów mógłby być nawet kij od szczotki. Sądząc po wynikach (65 procent i więcej) wygra zawsze. W Oklahomie czy Dakocie Północnej jest tak samo, tylko na korzyść republikanów.

A jednak nawet w takiej Ameryce stany swingujące wciąż się zdarzają. W ostatnich latach zalicza się do nich siedem regionów. Arizona, Georgia, Michigan, Nevada, North Carolina, Pensylwania i Wisconsin. Na przykład ten ostatni stan w 2016 roku poszedł za Trumpem.

 150 tysięcy ludzi zdecyduje o wszystkim

Jednak w wyborach roku 2020 wygrał tu Joe Biden. Wisconsin ma w kolegium elektorów 11 głosów w przeszło 500- osobowym kolegium. Niby niewiele, ale to właśnie ta kraina „sera i Harleya Davidsona" stała się w 2020 roku „tipping point state”. Stanem, od którego szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na korzyść demokratów.

W sumie tych siedem stanów to jest kawał Ameryki. 60 mln ludzi i 4 bln skumulowanego PKB. Jednak różnice w wynikach wyborów prezydenckich są tu bardzo małe. Wręcz mikroskopijne. W przypadku Wisconsin to było cztery lata temu 20 682 głosów na rzecz Bidena. W Arizonie to było jeszcze mniej, bo 10 457 głosów. W Georgii 11 tysięcy. W Nevadzie 33,5 tysiąca. Jeśli zsumować te wszystkie różnice u tych wszystkich swingerów to wychodzi właśnie 150 tysięcy ludzi.

Politolog David Schulz napisał o tym książkę „Presidential Swing States”. Ale skąd się właściwie biorą „swingujące stany” Ekonomista Adam Tooze przedstawił niedawno trzy interpretacje ich dziwnego politycznego istnienia w spolaryzowanej Ameryce.
Pierwsza teoria głosi, że wyborcy w tych stanach są „jacyś inni”. Mniej zakorzenieni w polaryzacji. Bardziej podatni na to, by dać się przekonać. Oczywiście nie wszyscy en masse. Ale w wystarczająco dużej masie, by zmienić bieg demokratycznego procesu w olbrzymim kraju. Druga interpretacja powiada nam, że „swingujące stany” swingują w sposób przejściowy. A w końcu się gdzieś zakotwiczą. Trzecia szkoła każe wierzyć, że u swingujących dzieją się jakieś unikalne procesy gospodarcze albo społeczne. Ta interpretacja każe kandydatom i analitykom pochylać się nad Michigan, Nevadą albo Georgią z wielkim szkłem powiększającym w poszukiwaniu jakiejś unikalnej mądrości. Może nawet procesów, które są wszędzie, ale tylko tutaj znajdują się tak blisko powierzchni, by móc je zauważyć.

Wyborcze zagadki USA

Każda z tych opowieści zawiera pewnie w sobie jakieś ziarnko prawdy. Ale każda z nich jest przecież w oczywisty sposób dziurawa. Teoria inności swingerów nie trzyma się kupy o tyle, że w USA rotacja populacji jest olbrzymia. Ludzie przychodzą i odchodzą. A my mamy wierzyć, że jak osiedlają się w takim „swingującym stanie” to nagle stają się bardziej odporni na polaryzację?

A może ze swingu się wyrasta? Jak choćby Floryda, która w słynnych wyborach roku 2000 była miejscem kluczowej batalii między Alem Gorem a Georgem Bushem. Wtedy zdecydowało (podobno) 537 głosów. Od tamtej pory minęło jednak ćwierć wieku. A Floryda stała się jednoznacznie „czerwona” - w 2020 roku Trump wygrał tam 49 proc. do 47 proc., a w 2016 51 do 47. Tu widzimy „zakotwiczenie”. Nadal wiemy jednak „dlaczego” tak się dzieje?

A unikalne procesy? Brzmi pociągająco. Ale jak się popatrzy na dzisiejszych „swingerów”, to nie są oni dziś w ogóle unikalni. Taka Arizona przeżywała w latach 2019-2023 prawdziwy gospodarczy boom - plus 12 proc. PKB. czyli jeden z najwyższych w całej Ameryce poziomów wzrostu. W tym samym okresie Wisconsin to spadek PKB o 0,7 proc.. Zaś Pensylwania miała wzrost mikry ok. 0,9 proc. A mówimy o stanach, które swingują nie od wczoraj. I nie od wczoraj są obiektem wielkiego zainteresowania ze strony polityków, którzy - jak najpierw Trump a potem Biden wobec Pensylwanii - postawili sobie za cel reindustrializację tego kluczowego elementu dawnego amerykańskiego pasa rdzy.

Ale przecież nawet jeśli nie umiemy do końca przekonująco wyjaśnić tych zagadek, to przecież… niczego nie zmienia. Nadal jest faktem, że to „swingujące stany” i ich 150 tysięcy kluczowych wyborców wybiorą Ameryce prezydenta. I światu też.

Rafał Woś

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj18 Obserwuj notkę
Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Pokaż komentarze (18)

Inne tematy w dziale Polityka