W rajach podatkowych ukrywana jest więcej niż jedna trzecia zysków wypracowywanych co roku przez światową gospodarkę. Terytoriów spełniających znamiona raju podatkowego jest na świecie ponad 40. Pięć z nich w Europie. Cztery w Unii Europejskiej.
Na tropie rajów podatkowych
Trafiłem na świeżą i ciekawą pracę ekonomistów Tomasa Torsloeva, Ludwiga Wiera i Gabriela Zuckmana. Niby wiele z tych rzeczy wiadomo, ale całość jednak sprawia, że oczy trochę mocniej niż zwykle wychodzą z czachy. Autorów znam i cenię. Zwłaszcza trzeci z nich to postać - mimo młodego wieku - w światowej ekonomii dość dobrze znana. Zuckman to wychowanek Thomasa Piketty’ego (tego od bestsellera „Kapitał w XXI wieku”). Francuz od dłuższego czasu zajmuje się szacowaniem „brakującego bogactwa narodów”. To znaczy tej części wypracowywanych co roku globalnych zysków ekonomicznych, które umykają efektywnemu opodatkowaniu przez fiskusa. Jakiegokolwiek fiskusa, bo mówimy tu o sprawnym przesuwaniu zysku z kraju, w którym został uzyskany do terytoriów nazywanych w żargonie ekonomicznym rajami podatkowymi.
Zacznijmy od definicji raju podatkowego. Powszechnie przyjmuje się, że jest to jurysdykcja podatkowa, w której podatek nałożony na napływający do niego kapitał faktycznie wynosi zero lub jest symboliczny. Nawet jeśli nominalna stawka jest większa. Zucman i pozostali autorzy wyróżniają 41 takich jurysdykcji na świecie. Są one od dawna powszechnie znane. To Curacao, Bermudy, Turks i Caicos czy Bahrain - poczynając od tych egzotycznych i najbardziej „zerowych”. Istnieje też grupa terytoriów niewielkich, ale położonych znacznie bliżej zachodniego świata - to na przykład wyspy Man czy Guernsey, formalnie stanowiące tzw. dependencje Korony Brytyjskiej, których status jest dość pogmatwany. Są jednak wśród rajów podatkowych też kraje jak najbardziej duże i bogate. Nierzadko grające pierwsze skrzypce w procesie eurointegracji. Ale jednocześnie przy pomocy efektywnego lobbingu unikające (jak dotąd) wszelkim szumnym zamiarom zakończenie podatkowego dumpingu w ramach zjednoczonej Europy. Te kraje to Holandia i Luksemburg, z Belgią będącą przypadkiem granicznym i specyficznym, bo stanowiącym siedzibę wielu unijnych instytucji (także tych o charakterze bankowym), co nieco zaciemnia statystyki. Jeszcze inny przypadek stanowi Irlandia. Kraj, który od lat 80. otwarcie tworzy swoją markę miejsca, gdzie parkuje się ogromna część kapitału amerykańskiego. Ostatnio głównie za sprawą big techu z Doliny Krzemowej. Raj podatkowy można rozpoznać jeszcze w jeden sposób. Wszędzie tam mamy ogromną dysproporcję pomiędzy zyskownością podmiotów krajowych i zagranicznych. W takim na przykład Portoryko (terytorium zależne USA) średnie zyski zarejestrowanych tam firm to… 1670 proc. W Irlandii 800 proc. W Luksemburgu ponad 400. Dla porównania średnia zyskowność podmiotów lokalnych to kilka, kilkanaście albo kilkadziesiąt procent.
Jak działa raj podatkowy
A teraz zobaczmy, jak to działa. Co roku światowa gospodarka wypracowuje zyski. Co do zasady takie zyski winny być opodatkowane w miejscu powstania. Ale w praktyce jest inaczej. Działający w skali międzynarodowej przedsiębiorcy dawno temu odkryli możliwość przesuwania zysków do innych jurysdykcji przy pomocy rozmaitych schematów i rozliczeń między oddziałami tej firmy. Mechanizmy też bywały już nie raz opisane i dorobiły się nawet bardzo efektownych nazw. Podwójna kanapka irlandzko-holenderska (opisana kilka lat temu na przykładzie Google’a) albo metoda polegająca na unikaniu niemieckich rozwiązań antyrajowych poprzez używanie objazdu „na Bermudy przez Luksemburg”.
To, co robią Zuckman oraz pozostali to próba oszacowania jaka część tych zysków trafia do rajów podatkowych. Gdzie albo nie jest w ogóle opodatkowana. Albo płaci się od niej daninę czysto symboliczną, bo kilkuprocentową. Z ich wyliczeń wynika, że w ten sposób przed fiskusem ukrywana jest więcej niż jedna trzecia światowych zysków. A konkretnie 36 proc. Najbardziej agresywne są na tym polu firmy amerykańskie, które ukrywają przed fiskusem nawet 50 proc. swoich - osiąganych za granicą - zysków. Dla reszty globalnych korporacji (głównie z Europy) ta średnia to ok. 25 proc.
Skala zjawiska jest po prostu porażająca
Ale autorzy tekstu idą jeszcze dalej. Próbują wyliczyć, kto by się najbardziej wzbogacił, gdyby tego wycieku kapitału podlegającego opodatkowaniu nie było (lub gdyby został poważnie ograniczony). Innymi słowy: sprawdzają, co by było, gdyby zyski zostały tam, gdzie je wypracowano. I tam grzecznie ostały opodatkowane. Generalnie najbardziej zyskałyby na tym kraje europejskie. Choć nie wszystkie. Wśród zwycięzców są (poczynając od największych) Wielka Brytania, Węgry, Szwecja, Francja, Portugalia, Niemcy, Włochy. Według niektórych alternatywnych wyliczeń Niemcy, Francja i Włochy powinny te listę otwierać. Najbardziej stratni byliby oczywiście Irlandia, Luksemburg i Holandia. Zyski gospodarki amerykańskiej byłyby umiarkowane, a krajów rozwijających dość niskie. Polska byłaby na plusie (co oznacza, że rajem podatkowym nie jesteśmy), ale nie tak dużym jak wspomniani powyżej (co oznacza, że międzynarodowe korporacje nie łupią nas obecnie aż tak mocno).
Powstaje oczywiste pytanie, dlaczego od lat (już nawet dziesięcioleci) ten system jest tolerowany. Mimo, że dobrze wiemy, kto, jak, dokąd i w jakich rozmiarach przerzuca pieniądze okradając w ten sposób resztę podatników. Pytanie brzmi również dlaczego Unia Europejska - tak bardzo chętna do poszerzania swoich uprawnień w wielu dziedzinach (od energetyki po sprawy symboliczne) do tematu „zagubionego bogactwa” podchodzi jak przysłowiowy pies do jeża. Też przysłowiowego.
Odpowiedź może kryć się w klasycznej łacińskiej maksymie głoszącej iż „pecunia non olet”. I zbyt wielu, zbyt bogatym i wpływowym obecny system się po prostu opłaca.
na zdjęciu: polskie banknoty 100, 200 i 500-złotowe. zdjęcie ilustracyjne. fot. PAP/Paweł Supernak
Rafał Woś
Inne tematy w dziale Gospodarka