Jestem pewien, że już w niedalekiej przyszłości nasze dzieci i wnuki będą pisały wielkie analizy tego, jak wielkim szwindlem było narzucenie społeczeństwom Europy „zielonej terapii szokowej” w pierwszych trzech dekadach XXI wieku.
Zielona transformacja za wszelką cenę
Będą się pukali w głowy pytając, jak to możliwe, że tak drastyczny eksperyment na żywej tkance społecznej przeprowadzono z całkowitym pominięciem wyliczenia kosztów i bez uczciwego przedstawienia skutków ubocznych takiego rozwiązania. Będą się też dziwili, jak wielka była atmosfera myślowego terroru towarzysząca procesowi i jak bardzo jej skutkiem było powstanie wielkiego owczego pędu ku religii klimatycznej. Usłyszymy od naszych zstępnych (jeśli dożyjemy) nie raz gorzkie „dlaczego się nie broniliście?”, „jak można było nie rozumieć?” etc. Słowem - potraktują nas dokładnie tak samo, jak my dziś piewców balcerowiczowskiej terapii szokowej, którzy ględzą, że „nie zdawali sobie sprawy…” albo „kto mógł wiedzieć, że…”. Kolejni zaś pomyślą o nas dokładnie to samo, co my o pokoleniach schyłku I RP, które miast bronić kraju przez rozdrapaniem dbały raczej by „każdemu w ręku zostało odpowiednio dużo czerwonego sukna”. A Rzeczpospolitą niech i diabli biorą.
Skąd my to znamy
Ale to nie jest tylko nasza polska historia. Przenieśmy się na chwilę do Wielkiej Brytanii. W maju Uniwersytet Roberta Gordona w Aberdeen opublikował raport na temat przyszłości tamtejszego sektora energetycznego. Raport nieprzypadkowo powstał akurat w Szkocji. W strukturze energetycznej brytyjskiej gospodarki Szkocja odgrywa akurat taką rolę, jak dziś Bełchatów czy Turów ( a kiedyś Górny Śląsk) dla Polski. Od czasu, jak niesławna Margaret Thatcher zaorała wyspiarskie górnictwo (wywołując przy tym trwające do dziś społeczne pęknięcia) Wielka Brytania złapała nową energetyczną równowagę oraz bezpieczeństwo w oparciu o ropę, która zapewnia 40 proc. zapotrzebowania na energię oraz o gaz (32 proc.). W sumie prawie 3/4 energii Brytole mają więc z konwencjonalnych źródeł. Energetyka odnawialna (głównie wiatr, co w przypadku kraju wyspiarskiego jakoś nie dziwi) to zaś w roku 2023 ok. 16 procent zużycia. Energetyka atomowa zapewnia kolejnych 6 proc. Reszta to detale.
Problem polega jednak na tym, że obecnie miłościwie panujące w Londynie elity nie są z tego energetycznego miksu zadowolone. I nie ma tu akurat szczególnego napięcia pomiędzy Laburzystami, a Torysami. Dość powiedzieć, że to w trakcie zakończonych właśnie 14-letnich rządów Partii Konserwatywnej Wielka Brytania przyjęła cały szereg politycznych zobowiązań dotyczących tzw. zeroemisyjności (po angielsku net zero). Zobowiązań przy których unijne polityki klimatyczne wydają się nawet całkiem zachowawczymi rozwiązaniami. Teraz władzę biorą Laburzyści premiera Starmera. I jeszcze mocniej chcą przykręcić zieloną śrubę. Ich zdaniem do roku 2040 miks energetyczny Wielkiej Brytanii powinien wyglądać w sposób następujący: energetyka odnawialna 53 proc. gaz i ropa (w sumie 30 proc.), atom 8 proc.
I właśnie tej zmiany, która ma się dokonać w latach 2025-2040 dotyczy wspomniany raport Uniwersytetu w Aberdeen. Tak się bowiem składa, że zejście z użycia ropy i gazu oznacza zmniejszenie potencjału wydobywczego obu tych surowców. Surowców, których Wielka Brytania nie musi dziś importować, gdyż ma ich w obfitości pod dnem Morza Północnego. Jeżeli jednak gaz i ropa są be (a zdaniem zwolenników zeroemisyjności są „be”) to znaczy, że trzeba z nimi zrobić to, co z węglem. Czyli zaprzestać wydobycia. W praktyce oznacza to jednak - tu posiłkuję się wspomnianym raportem - likwidację nawet 175 tysięcy miejsc pracy, które dziś istnieją. A istnieją właśnie głównie w Szkocji - tej części Zjednoczonego Królestwa, która nie ma Londynu, City i arabsko-rosyjsko-katarskich oligarchów, którzy chętnie zaparkują tam swoje pieniądze.
Transformacja niesie za sobą ofiary. Wiele ofiar
Oczywiście, że zwolennicy „zielonej transformacji” powtarzają, że „każdy kryzys to szansa”. I żeby nie panikować, bo nawet jak zniknie 60 tysięcy miejsc pracy przy wydobyciu gazu i ropy (dziś jest 175 tys.) to gdzie problem? Przecież progresywne think-tanki napisały już setki raportów na temat „sprawiedliwej transformacji” - w myśl której nie można nikogo zostawić samemu sobie. Raport z Aberdeen pokazuje jednak, jak to wygląda do tej pory. A wygląda fatalnie. Okazuje się bowiem, że nieprawdą jest jakoby w miejsce utraconej roboty przy gazie i ropie wyrastały trzy etaty przy obsłudze energetyki odnawialnej. Nie, to tak nie działa. Owszem, można sobie wyobrazić scenariusz, w którym miejsc pracy nie ubywa. Wymaga to jednak ogromnych inwestycji ze strony państwa oraz biznesu. Czy zostaną one podjęte? To nigdy nie jest pewne. W innych scenariuszach (przy skromniejszych inwestycjach) miejsc pracy per saldo ubywa - to znaczy utracone etaty przy wydobyciu gazu nie pojawiają się przy obsłudze wiatraków. „No chyba, że przy liczeniu ptaków, które zginęły przy zderzeniu z turbinami wiatrowymi” - zauważa z nutka czarnego angielskiego humoru jeden z brytyjskich związkowców. Problemem jest też jakoś oferowanych prac. Tu porównania wypadają jeszcze gorzej. Szansa, że praca będzie lepsza (pod względem płacy i stabilności zatrudnienia) jest mniejsza niż… 1 proc. Takie są dotychczasowe doświadczenia z migrowaniem pracowników z branży gazowej do energetyki odnawialnej.
Wszystkie te argumenty mają jednak ogromny problem z przebiciem się do głównego nurtu. Tam bowiem „religia klimatyczna” jest wyznaniem panującym. A wszystko, co rzuca cień podejrzenia na sens i słuszność owego wyznania jest ignorowana albo zamilczane.
A potem będzie wielkie zdziwienie. Może nawet ktoś udzieli wywiadu pt. Jak mogliśmy być tacy głupi?
na zdjęciu: tereny przemysłowe z lotu ptaka, zdjęcie ilustracyjne. fot. Marcin Jozwiak, Flickr
Rafał Woś
Inne tematy w dziale Rozmaitości