Starczyło, żeby w Polsce powstał antyPiSowski rząd, by Komisja Europejska odmroziła środki na tzw. KPO. Mówi nam to - niestety - parę mocno nieprzyjemnych rzeczy o realiach unijnej polityki. I tym razem mamy to już czarno na białym.
Cud w Brukseli
To, co wydarzyło się w ostatnich dniach na linii Bruksela-Warszawa można czytać na parę sposobów. Oczywiście, że otoczenie Donalda Tuska oraz sprzyjające (albo przynajmniej sympatyzujące z antyPiSem media) będą przedstawiać to jako wielki sukces. Swój i Polski. Bo przecież - po pierwsze - to Donald Tusk „przywozi” te pieniądze do kraju. A po drugie - głosi ta sama narracja - kraj tych środków bardzo potrzebuje. Cieszmy się i radujmy.
Ale przecież nie trzeba być żadnym PiSowskim zakapiorem, by dostrzec, że to „cudowne odmrożenie euro” to sytuacja jednak dość dwuznaczna. I trzeba naprawdę dużo złej woli i bardzo pozamykanej głowy, by nie zauważać (albo udawać, że się nie widzi), iż wydarzyła się tutaj rzecz mocno niepokojąca. I to z kilku powodów.
Po pierwsze, mamy jaskrawy wręcz dowód, że zarzut braku praworządności w Polsce PiS, którym bito nas po głowie przez wiele ostatnich lat był wyssany z palca. To znaczy nie był oparty o żadne twarde dowody. Dowody, które - tu się chyba zgodzimy - są elementem koniecznym by tak poważną decyzję nazwać „sprawiedliwą” a nawet „praworządną”. Tymczasem - teraz widać to jak na dłoni - tu mamy do czynienia z czysto polityczną sankcją opartą o abstrakcyjną ocenę sytuacji w Polsce. Nad Wisłą pod względem stanu faktycznego (przepisy, ustawy) nie zmieniło się przecież nic. Poza tym, że do KRS faktycznie wstąpili nowi członkowie wybrani tam spośród polityków aktualnej większości.
To jest granda!
Czy jednak jest w Polsce albo w Europie jednak choćby osoba gotowa bronić tezy, że nasz kraj bez Kamili Gasiuk-Pihowicz albo Tomasza Zimocha w KRS był niepraworządnym bantustanem, a po ich wyborze jest już czystą jak łza demokracją? Czy naprawdę osobiste walory i przymioty wyżej wymienionych są władne dokonać takiej przemiany? Czy ktokolwiek poważny może w czystym sumieniem dowodzić, że jedni polityczni nominaci oznaczają niedopuszczalne upolitycznienie, a inni polityczny nominaci to już „cud, miód i malina”? Seriously? - jak by powiedzieli Anglosasi. A przecież poza tym nic się de facto w polskim sądownictwie nie zmieniło. Nic. Zero. Null. A jednak Komisja Europejska wtedy nie zgadzała się na przepływ pieniędzy, a teraz się zgadza. To się dzieje. Tu i teraz.
I tak dochodzimy do punktu drugiego naszej wyliczanki. Oczywiście wszyscy wiemy, że pieniądze popłyną dlatego, że wybory nad Wisłą wygrali ci, co zdaniem Komisji Europejskiej wygrać powinni. I którym KE (a właściwie jej przewodnicząca) ufa i na których stawia. Niby to było jasne od samego początku. Niby wiedzieliśmy, że liberalny euroestabliszment poprzez „aresztowanie” pieniędzy na KPO chce wywrzeć wpływ na przebieg demokratycznego procesu wyborczego w Polsce. Innymi słowy: bardzo mocno ingeruje w Polską suwerenność, próbując szantażem wymusić na polskich wyborcach odpowiednie - „odpowiednie wedle swej własnej opinii - zachowanie. Co innego jednak to podejrzewać - nawet w stopniu graniczącym z pewnością - takie rzeczy. A co innego wiedzieć, widzieć i mieć namacalny dowód, że tak właśnie Komisja Europejska działa. Że wykorzystuje abstrakcyjny zarzut braku „praworządności” do wymuszenia swej woli na suwerennym państwie. I to niemałym. To jednak jest granda. I to wielka.
„Znaczone pieniądze”
Wreszcie, po trzecie. Mówi się, że premier Tusk odblokował „unijne pieniądze” dla Polski. Tyle, że to jest skrót myślowy. I to dalece fałszujący rzeczywistość. W praktyce nie są to bowiem żadne „unijne pieniądze”. To nie jest ani rodzaj podarku, ani gestu dobrej woli, ani też zapomogi jaką dobra ciocia Bruksela ratuje ubogiego kuzyna z Warszawy. Pieniądze na KPO to wielka i wspólna pożyczka Unii Europejskiej zaciągana na poczet dużego planu inwestycji publicznych, które mają rozruszać zmęczoną pandemią i stagnacją Europę. W fakcie pożyczki zaciąganej przez tak dużego gracza nie ma oczywiście nic złego. Godzi się jednak zauważyć, że Polska - jako jedna z bardziej dynamicznie rozwijających się gospodarek Unii - sama tę pożyczkę żyruje. W tym sensie dotychczasowa sytuacja była postawieniem spraw na głowie. Polska biorąca na siebie odpowiedzialność za zaciągnięty dług, ale nie mogąca z niego w praktyce - z powodów opisanych powyżej - skorzystać.
Sprawa ma jednak jeszcze jeden wymiar. W powierzchownych rozważaniach o KPO („będzie nie będzie") zazwyczaj umykał bardzo istotny fakt. Polega on na tym, że pieniądze z tej pożyczki (te „miliardy euro dla Polski” jak się je w mediach nazywa) to są de facto „znaczone pieniądze”. W tym sensie nie mamy tu środków, które rząd w Warszawie czy gdziekolwiek indziej może wydać w zgodzie z własnym rozumieniem potrzeb swoich obywateli. Pieniądze na KPO mogą - w praktyce - iść tylko na te cele, które założyła sobie wspólnie Unia. Czyli głównie na zieloną transformację energetyczną. I znów - co do zasady nie ma tu nic złego - transformacja energetyczna jest na wielu polach konieczna. Nie fałszujmy jednak rzeczywistości i nie mówmy, że te miliardy odblokowane w cudowny sposób przez nową większość to panaceum na wszelkie możliwe bolączki polskiej gospodarki. Takie stawianie sprawy to jest po prostu kłamstwo. I byłoby doprawdy bardzo nieuczciwe nazywać je prawdą, sukcesem albo wielkim dniem dla Polski.
Rafał Woś
Na zdjęciu Donald Tusk po spotkaniu z Urszulą vob der Leyen w Brukseli, fot. PAP/EPA/OLIVIER HOSLET/Filtr Canva
Czytaj także:
Inne tematy w dziale Polityka