Nie sądzę, by „afera wizowa” miała wpływ na wynik październikowych wyborów. Lekcja dla PiSu będzie z niej raczej taka, żeby skończyć z uleganiem histerycznym głosom lobby przedsiębiorców straszących nas ciągle „brakiem rąk do pracy”.
Afera wizowa nie będzie gamechangerem
Były wiceminister w szpitalu po samobójczej próbie, kontrola w MSZ i odpalona jak króliczek Duracella opozycja, która ma nadzieje, że to wreszcie jest TEN sondażowy przełom, na który od tylu miesięcy czekają. Szczerze? Wątpię w to ostatnie. I nie wydaje mi się, że „afera wizowa” będzie kosztować PiS jakikolwiek dostrzegalny spadek poparcia. I to z kilku powodów.
Po pierwsze, te wybory są sporem o fundamentalny kierunek rozwoju Polski. Chodzi w nich o cały dorobek minionych ośmiu lat i o wiele fundamentalnych pytań: o filozofię rozwoju ekonomicznego, o miejsce państwa w gospodarce, o obowiązki tego państwa wobec obywatela, o naturę relacji z Berlinem i Brukselą, o bezpieczeństwo geopolityczne. I tak dalej. A sprawa przyznawania wiz oraz tego, czy i ile było wokół tego szemranych interesów? Darujcie, ale to nie jest sprawa z tej samej półki hierarchii wartości. Owszem, wizy będą się klikać i szerować w magicznym trójkącie Onet-TVN-GW. Ale poza nim niekoniecznie. Inie zmieni tego fakt, że marszałek Grodzki przemówi „do widzów TVP” i poinformuje ich w orędziu na temat ustaleń Onetu.
W to nikt nie uwierzy
Po drugie, trzeba doprawdy zakładać u wyborców pamięć politycznej jętki jednodniówki, by budować wiarygodny przekaz, że PiS równa się zalew Polski migrantami i jej niechybną islamizacja. To nawet zabawne (oczywiście, gdy ktoś lubi absurdalny humor), że wpływowy polityk KO Andrzej Halicki pisze na Twitterze, że „wobec szokującej skali tego wizowego handlu ludźmi teraz dopiero wyjaśnia się po co im (PiSowcom - red) potrzebny jest wielki #CPK”. Może i liberałowie byliby teraz w stanie przekonać Polki i Polaków, że jak wybiorą PiS to Kaczyński nawpuszcza im do kraju różnych podejrzanych typów. Tylko, że - niestety dla opozycji - przez ostatnich osiem lat antyPiSowcy mówili coś… dokładnie odwrotnego. To znaczy nawijali ludziom na uszy przekaz o ksenofobicznych PiSiorach, którzy pozamykali Polskę przed ożywczym wpływem imigranckiego multikulti. A teraz nagle co? Zwrot przez prawą burtę o 180 stopni? W ciągu kilku tygodni? Przecież na to nie nabierze się nawet przedszkolak.
Po trzecie, jeżeli to już jest wszystko i jeżeli Onetowa „afera” nie zawiera zdjęć Jarosława Kaczyńskiego osobiście negocjującego z Osamą bin Ladenem desant 300 tysięcy islamistów pod Elblągiem, to myślę, że sprawa wiz szybko przycichnie. A po drodze dowiemy się raczej, że piana, jakiej wokół niej nabito jest niezbyt treściwa. Po pewnym czasie powinna zaś przyjść dość trzeźwa refleksja, że akurat z różnych modeli polityki migracyjnej lepsza jest jednak ta uregulowana i robiona poprzez system wiz. Niż taka, w ramach której otwieramy zieloną granicę z Białorusią, czekamy na komplementy Agnieszki Holland, i dopiero po tym martwimy się o konsekwencje.
Wszystko to nie oznacza jednak, że sprawa wiz nie będzie miała dalszego ciągu. Owszem, będzie miała. I to istotny. Najważniejszym jego elementem jest nauczka, jaką PiS (lub ich następcy) powinni wyciągnąć z tej sprawy. Chodzi o trwający od wielu lat lobbing na rzecz otwierania polskich granic dla migrantów. W przeciwieństwie do migracji nielegalnej chodzi tu o napływ uregulowany przepisami prawa wizowego. Mowa tu o przybywających do Polski (i tym samym do UE) tzw. Gastarbeiterach. Czyli przybyszach-pracownikach, którzy - przynajmniej teoretycznie - powinni przyjechać, wykonać swoją robotę i wrócić w rodzinne strony. Oczywiście z doświadczenia wielu krajów (na przykład Niemiec) wiemy, że tak się nie dzieje. Gastarbeiterzy nie wracają, tylko ściągają rodziny oraz krewnych. Po kilku dekadach takiej polityki diaspora rośnie do sporych rozmiarów mniejszości. Skutek jest więc ten sam, co w przypadku migracji.
Polska to hit dla migrantów i nic dziwnego
W ostatnich latach Polska stała się dla takiej migracji bardzo atrakcyjnym miejscem. Rósł też stale popyt na pracownika taniego i dyspozycyjnego. W efekcie w Polsce ostatnich lat mieliśmy ostry (i skuteczny) lobbing organizacji pracodawców, by jak najszerzej otwierać drzwi dla takiej migracji - w imię haseł takich jak „brak rąk do pracy” czy „kryzys demograficzny”. Te wysiłki były kompatybilne z aktywnością działających w skali międzynarodowej sieci przerzutu pracowników. Dla jednych mogli się oni wydawać po prostu „pośrednikami kojarzącymi podaż z popytem”. Można tez w nich spokojnie dostrzec „handlarzy żywym towarem”.
Oczywiście co bardziej propracowniczo nastawieni komentatorzy (w tym niżej podpisany) przekonywali już dawno temu, że to nie jest dobry pomysł. Ich argumenty zawsze łatwo było jednak zbijać. Mówić, że to strachy na lachy. Albo jeszcze gorzej. Wstecznictwo i ksenofobia. Finał był taki, że rząd PiS miał w tych ostatnich latach zdecydowanie zbyt dużo otwartości na argumenty promigracyjnych lobbystów. I w tym sensie „afera wizowa” nie jest fake newsem. Faktycznie pod rządami Zjednoczonej Prawicy drzwi do polskiego rynku pracy były nadmiernie uchylone.
A teraz - po tym soczystym prawym sierpowym - PiSowcy powinni je jednak domknąć. Następnie zaś dwa razy się zastanowić zanim w przyszłości ulegną lamentom o braku rąk do pracy.
n/z: Migranci we Włoszech. fot. PAP/Abaca
Czytaj też:
Inne tematy w dziale Polityka