Wszystko ładnie i pięknie. Tylko niby dlaczego Konfederacja miałaby udzielać „cichego poparcia” jakiemukolwiek rządowi mniejszościowemu? Skoro może być - zupełnie otwarcie i na własnych prawach - kluczowym elementem gabinetu większościowego.
Wsparcie Konfederacji dla mniejszościowego rządu Tuska?
Słychać, że nowa nadzieja obozu antyPiSowskiego na przejęcie władzy to „wynegocjowane wsparcie Konfederacji dla mniejszościowego rządu Tuska”. Szczerze mówiąc od pewnego czasu czekałem kiedy zaczną się takie rozważania. Musiały nadejść, bo wyborcza arytmetyka jest od wielu miesięcy nieubłagana. Jak by nie naciągać kołdry to zawsze będzie za krótka. AntyPiSowski rząd Tuska (ani kogokolwiek innego) nie ma szans na większość bez poparcia Konfederacji.
Na drodze do takiego mariażu stoją dwie przeszkody. Jedna jest łatwa do pokonania. Druga dużo trudniejsza. Zacznijmy od tej łatwej. Czyli od oporów wobec koalicji (choćby nieformalnej) z „faszystowską, neoendecką, antysemicką, antyeuropejską i homo/kseno/trans-fobiczną” Konfederacją po stronie obozu antyPiSowskiego. Z pozoru jest to problem trudny do rozwiązania. Ale tylko z pozoru. Przy bliższej analizie da się go przecież dość skutecznie rozmydlić. Raz, w polityce wszystko jest możliwe. Jak trzeba, to dawne potwory w mgnieniu oka mogą się stać przyjaciółmi (Giertych, Niesiołowski). A i dawnych przyjaciół też da się w razie potrzeby przerobić na zakały demokracji (Olszewski, Macierewicz).
Dwa, zawsze można powiedzieć, że cel (odsunięcie PiSu) uświęca wszelkie środki. I trzy - tak naprawdę w straszenie Konfederacją zaangażowana jest i była tylko pewna (nazwijmy ją „lewicującą”) frakcja w obozie antyPisowskim. I tę część Tusk może spokojnie wyizolować. W razie potrzeby nawet stawiając parlamentarną Lewicę (z jej 20-25 mandatami) przed ultimatum. Albo buzia w ciup albo robimy rząd bez was. Przez tydzień kilku komentatorów popłacze w TOK FM czy na Twitterze, ale od następnego poniedziałku wszystko wróci do normy.
Mentzen i Bosak nie są imbecylami
Dlatego - tak naprawdę - to nie opory wewnątrz antyPiSu stoją na drodze uzupełnieniu szerokiej kolacji „obozu demokratycznego” o Konfederację. W istocie jedynym, co może temu zapobiec to… sama Konfederacja. Bo o Mentzenie i Bosaku można powiedzieć wiele rzeczy. Ale na pewno nie to, że są imbecylami. Bo nie są. I wiedzą (zapewne) dwie rzeczy. Po pierwsze, nie widać na horyzoncie żadnej korzyści, którą Konfa miałaby uzyskać udzielając rządowi Tuska „wynegocjowanego poparcia”. Odsunie taki rząd Morawieckiego od władzy? Odsunie. Pośle Jarosława Kaczyńskiego na polityczną emeryturę? Może nawet pośle. Tylko… co z tego? Owszem, nikt nie zaprzeczy, że to byłby wielki dzień dla Tuska, dla Lewicy i dla Hołowni. Oni gadają o złym Kaczorze od ośmiu lat 24 godziny przez 7 dni w tygodniu. Dla nich to byłoby połączenie Gwiazdki z Dniem Dziecka. No dobra, tylko dlaczego Konfa miałaby im takie święto lasu zafundować? Nie widzę takiego powodu.
Ktoś powie, że „dostaną coś w zamian”. I tu wreszcie zaczynamy rozmawiać sensownie i szczerze. Tak, to prawda. Konfederacja znajdzie się po wyborach w roli języczka u wagi. To oni zdecydują, kto będzie rządził w Polsce po jesieni 2023 roku. W tym sensie chłopaki (bo dziewczyn tam jakoś mniej) z Konfy staną się na pewien czas obiektem awansu ze strony obu wielkich obozów politycznych w Polsce. Pytanie - może niezbyt ładne, ale jednak prawdziwe - brzmi „komu się w końcu oddadzą”? A wybrać będą musieli.
Liberałowie liczą, że Konfederacja ich wybierze
Liberałowie liczą, że Konfa wybierze ich. Tylko tak właściwie, to dlaczego miałaby to zrobić? Ze strachu przed PiSem i byciem zjedzonym jako przystawka Kaczyńskiego? Takie opowieści krążą oczywiście w antyPiSowskich dyskusjach, ale są grubymi nićmi szyte. Akurat ostatnie lata pokazują coś dokładnie odwrotnego. W tej kampanii „zjadającym przystaneczki” jest raczej Donald Tusk. A kto nie wierzy niech prześledzi jak lider KO obgryza od wielu miesięcy poparcie dla swoich sojuszników. A bezradni Czarzasty i Hołownia-Kamysz mogą się temu tylko bezradnie przypatrywać.
Ktoś powie, że Konfederaci teraz się przyczają - udzielą cichego poparcia antyPiSowi - a potem będą kontynuowali swój marsz w górę w sondażach popularności. Tylko, że to też jest scenariusz palcem po wodzie pisany. A polska scena polityczna ostatnich dwóch dekad pokazuje raczej, że dzieje się dokładnie odwrotnie. Owszem - pojawiają się na niej kolejne „trzecie siły”, którym się wydaje, że już zaraz za chwileczkę wezmą pełnię władzy. I że starczy im tylko poczekać sobie spokojnie na rozwój wypadków. Dokładnie tak kombinował Janusz Palikot po roku 2011. Albo Paweł Kukiz i Ryszard Petru cztery lata później. I gdzie są teraz? Czy władza wpadła im w ręce? Nie. Bo władza nie wpada w ręce. A już na pewno nie w dosyć już dojrzałej fazie rozwoju polskiej demokracji parlamentarnej, z którą mamy dziś do czynienia.
Dziś popularność zdobywa się poprzez skuteczność
Tu popularność zdobywa się poprzez skuteczność. A o skuteczności można mówić wyłącznie pod warunkiem wejścia do rządu i wzięcia na siebie odpowiedzialności. Wtedy ma się konkrety, które można pokazywać swoim wyborcom. I tym, których się chce utrzymać. I tych pozostających do zdobycia. Inaczej partia spada ku zatraceniu. Zostają jej tylko słowa i zaklęcia. A tych mamy w przestrzeni publicznej przesyt.
I to jest właśnie drugi wniosek, który Konfederaci powinni wyciągnąć z otaczającej ich rzeczywistości. Żadną miara nie opłaca im się dziś udzielanie komukolwiek cichego poparcie. Skoro mogą wejść do dużej gry już teraz. Zupełnie otwarcie i na własnych warunkach.
Rafał Woś
na zdjęciu: Prezes Nowej Nadziei, współprzewodniczący Konfederacji Sławomir Mentzen (P) oraz szef koła poselskiego Konfederacji Krzysztof Bosak podczas konwencji politycznej Konfederacji. fot. PAP/Albert Zawada
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka