Wyrastający ponad przeciętność zawsze płacą za to wysoką cenę. Tą ceną jest zwykle to, że stają się oni obiektem ataków. Obecna „afera plagiatowa” jest właśnie taką sytuacją. To musiało nadejść. I nadeszło.
Za co ludzie nienawidzą Bartosiaka
Kolega z korpo opowiadał kiedyś, jak na szkoleniu każdy musiał wskazać osobę (dowolną), która budzi w nim/niej największą niechęć. Potem analizowali dlaczego. W dziewięciu na dziesięć przypadków wychodziło, że osoba, która nas najbardziej denerwuje jest dokładnie taka… jacy my sami chcielibyśmy być. Albo robi rzeczy, które sami chcielibyśmy robić. Problem leży bardziej w nas niż w nich. To my jacyś nie jesteśmy albo czegoś nie robimy. Z różnych przyczyn. Bo nie możemy, nie umiemy, albo oficjalnie „nie chcemy”. Podczas, gdy - w głębi duszy - dokładnie tego właśnie pragniemy.
Przypomina mi się ta historia za każdym razem, gdy myślę o Jacku Bartosiaku. I o jego krytykach.
Po raz pierwszy usłyszałem o nim od tych ostatnich. Dobrze pamiętam moment, w którym dwóch kolegów (spokojnie, będzie bez nazwisk) obracało z niesmakiem w rękach nowo wydaną książkę Bartosiaka „Rzeczpospolita między lądem a morzem”. Jeden z nich dostał ją właśnie do recenzji. Co tam macie? - spytałem dobrodusznie. Ironicznym grymasom nie było końca. Oczywiście żaden jej jeszcze nie czytał. Ale obaj już wiedzieli, że „dzieło” będzie do bani.
Chyba nie muszę dodawać, że obaj wspomniani koledzy uważali siebie za wybitnych znawców polityki międzynarodowej. Obaj byli Jackami Bartosiakami. W swoim mniemaniu lepszymi i bardziej merytorycznymi. Brutalna prawda była jednak taka, że byli Bartosiakami minus gruba bestsellerowa książka o geopolityce, minus doświadczenie przy realizacji dużego projektu infrastrukturalnego (CPK) i minus kanał na YouTube z 200 tysiącami subskrybentów. Nienawidzili go, po pokazywał im kim nie są i czego nie udało im się osiągnąć. (dalsza część tekstu pod materiałem wideo)
Bartosiak prześcignął swoje czasy
Od tamtej pory obserwuję Bartosiaka. Od razu wyjaśnię, że nie mamy żadnych relacji towarzyskich ani zawodowych (rozmawialiśmy dłużej chyba dwa razy w życiu). W tym co powiem nie będzie więc żadnych ukrytych względów. Uważam, że udało mu się wiele rzeczy. Po pierwsze, zaniósł geopolitykę „pod strzechy”. Albo - bardziej dosłownie - sprawił, że stała się czymś na wyciągnięcie ręki. Z kategorii „dziwne teorie dla nerdów, prepersów i docentów” stała się tematem godnym normalnej interesującej rozmowy. Sam od lat działam wedle zasady, że „ekonomia to zbyt poważna sprawa, by zostawić ją ekonomistom”. Tym bardziej doceniam, że Bartosiak zrobił to samo z geopolityką. Zbyt poważną sprawą, by zostawić ją generałom.
Po drugie - Bartosiak zrobił nawet coś więcej. Przewidział i wydatnie wspomógł proces dorastania polskiej debaty publicznej do geopolitycznych rozważań. Dziś - gdy mamy już zatrzęsienie rodzimych publikacji na tematy strategiczne - trudno w to uwierzyć. Ale jeszcze dekadę temu w Polsce panowało (generalne) przekonanie, że geopolityka to jest „zabawa dla dużych graczy”. Dla Niemców, Rosjan, Amerykanów czy Chińczyków. A Polska? Polska jest za malutka. Gdzież nam prowadzić autorski geopolityczny namysł. My możemy go - co najwyżej - importować. Ale nie produkować. Za wysokie progi. Oczywiście Jacek Bartosiak nie było jednym człowiekiem w Polsce, który taki namysł uprawiał. I nie jest nim - tym bardziej - teraz. Ale śmiem twierdzić, że bez niego moglibyśmy być na tym polu dużo bardziej zacofani niż jesteśmy. I to jest jego wielka zasługa.
Tej oceny nie zmienia to, czy zgadzam się z konkretnymi teoriami albo poglądami Bartosiaka. Nie o to tutaj chodzi. Rzecz w tym, że wyrastający ponad przeciętność pionierzy zawsze płaca za to wysoką cenę. Tą ceną jest zwykle bycie atakowanym. Obecna afera plagiatowa jest właśnie takim atakiem. Ta strzelba wisiała na ścianie już od pierwszego aktu. I w końcu musiała wystrzelić.
Afera plagiatowa? Przypuszczam, że wątpię
Przechodząc do sedna samej „afery plagiatowej”. Zarzuty wobec Bartosiaka mnie nie przekonują. Te podnoszone przez badacza Azji Michała Piegzika uważam za typowe akademickie czepialstwo. Zarzucanie komuś, że się w swojej pracy inspiruje innymi pracami jest idiotyczne. Stoi za tym dziwaczne przeświadczenie, że twórca siedzi nad kartką papieru w pustym pokoju i zapisuje tezy podszepnięte mu przez natchnienie. Takich twórców nigdy w dziejach świata nie było, nie ma i nie będzie. Każdy wynalazek (nieważne czy mówimy o technologiach czy teoriach społecznych) jest kompilacją tego, co już było. A potem łączenie tych kawałków w nowe całości. Tak to działa. I nie może działać inaczej.
Ostatnio do zarzutów wobec Bartosiaka dołączył jego dawny sojusznik Bartłomiej Radziejewski. Pomijam i zostawiam z boku bez komentarza osobiste napięcia między obydwoma dżentelmenami. Argumenty założyciela „Nowej Konfederacji” są jednak jeszcze cieńsze niż te podnoszone przez Piegzika. Owszem, Bartosiak przywołuje (a nawet opatruje przypisem) poglądy Radziejewskiego (oraz wielu wielu innych). Ale po pierwsze (i przy całym szacunku dla autora „Polskiej racji stanu w srebrnym wieku”) nie są to opnie będące jakąś wiedzą tajemną. Szczerze mówiąc i bez Radziejewskiego moglibyśmy się dowiedzieć skądinąd, że „Polskę po 1989 zalał zachodni kapitał dominując wiele najważniejszych branż”. Albo że „żaden status w systemach miedzynarodowych nie jest dany raz na zawsze”. I dwa - czy nie na tym polega relacjonowanie debaty publicznej, że się autor odwołuje do innych autorów? Zamiast krzyczeć o „plagiacie” Radziejewski powinien być raczej wdzięczny, że Bartosiak - jako autor dużo bardziej poczytny - w ogóle się na niego powołał i go w ten sposób dowartościował.
Jest w zarzutach wobec Bartosiaka coś martwiącego
Jest w tych zarzutach i coś martwiącego. To jest zjawisko szersze niż zarzuty Piegzika i Radziejewskiego wobec Bartosiaka. Chodzi o rodzaj przekonania, że opinie są własnością, która należy do autora, który je wygłosił. I na dobrą sprawę powinien je chronić jakiś rodzaj praw autorskich. Wymuszany - jeśli nie zapisami prawa, to przynajmniej presją środowiskową. Ten sposób myślenia wydaje mi się zniechęcający do wszelkiej wymiany myśli. To proces, na końcu którego każdy autor musi najpierw sam odkryć koło i Amerykę. W obawie by po drodze nie ściągnąć sobie na głowę kłopotów ze spadkobiercami Krzysztofa Kolumba (na szczęście autorstwo koła pozostaje sporne).
Oby takie myślenie nie zwyciężyło nigdy.
n/z: prawnik Jacek Bartosiak fot. PAP/Albert Zawada
Rafał Woś
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Kultura