Francuzi jedzą bagietki, Anglicy piją herbatkę popołudniu, a Niemcy uważają, że rozliczyli się już z hitlerowskimi zbrodniami. Takie są fakty.
Niemcy zapomnieli
Rozumiem oburzenie związane z tym, że kanclerz Olaf Scholz pisze o „wyzwoleniu Niemiec spod nazistowskiej władzy”. Polska - jako późna ofiara dawnych krzywd - znalazła w sobie wreszcie siłę i odwagę, żeby wrócić do tamtej traumy i zażądać zadośćuczynienia. Gdyby zrobiły tak ofiary przemocy seksualnej albo pedofilii, nikt nie mógłby się przyczepić. To oczywiste, że ofiara ma pełne prawo do decydowania kiedy chce mówić o tym, że była ofiarą. Tu jednak pojawia się problem. Ponieważ sprawcy zapominają szybciej niż ofiary, to perspektywy się rozjeżdżają.
Niemcy uważają, że nie ma już o czym rozmawiać. Że wszystko już zostało powiedziane. Pozycja Scholza - „wszyscy byliśmy ofiarami” - nawet wyrażona mimochodem, dobrze oddaje sedno tego problemu. Kto obserwuje tętno niemieckiego życia publicznego troszeczkę dokładniej, tego to raczej nie zdziwi. Nasi zachodni sąsiedzi wykształcili w czasie minionych dziesięcioleci szereg kolektywnych mechanizmów obronnych do radzenia sobie ze zbiorową winą za Hitlera. To nawet naturalne.
Umywanie win
W roku 1946 niemiecki filozof Karl Jaspers napisał esej pt. „Die Schuldfrage” (Kwestia winy). Rozróżniał w nim kilka rodzajów odpowiedzialności za zbrodnie wojenne i ludobójstwo. Pierwsze dwa rodzaje winy były dość oczywiste. To odpowiedzialność kryminalna oraz polityczna. Jedną miały wymierzyć sądy. Drugą mocarstwa okupujące Rzeszę po zakończeniu działań wojennych. Ale w tamtym eseju Jaspers pisał jeszcze o dwóch innych rodzajach niemieckiej winy. To wina moralna i wina metafizyczna. Tych win nie może zbadać i zmierzyć żaden instytucjonalny sąd na świecie. Ich wyrównanie i (ewentualne) wybaczenie może nastąpić tylko w osobistej relacji winowajcy oraz ofiary. A ostatecznie pomiędzy winowajcą a Bogiem. Absolucja może też nie nastąpić nigdy.
Od tamtej pory minęło - bez mała - 80 lat. To długo i krótko zarazem. Długo na tyle, by odeszła większość ludzi, którzy doświadczyli bezpośrednich krzywd wynikających z niemieckiej tyranii tamtych czasów. Ale jednocześnie na tyle krótko, żebyśmy wciąż odczuwali szereg skutków tamtej opresji. Chodzi o skutki rozmaite: społeczne, ekonomiczne czy polityczne. Mówimy o milionach zgładzonych albo połamanych istnień. O zniszczonej gospodarce oraz infrastrukturze. Ale także o zyskach czerpanych z imperialnego projektu przez stronę niemiecką aż do samego końca. Zyskach i krzywdach wyrównanych - w przeciwieństwie do pierwszej wojny światowej - tylko w formie symbolicznego zadośćuczynienia.
Banalna prawda głosi, że „oprawcy zapominają szybciej niż ofiary”. Ale ta banalność nie niweczy prawdziwości stwierdzenia. Ci co pobili, ukradli albo zgwałcili chętniej chcieliby „pójść dalej”. Zostawić to wszystko za sobą. Powiedzieć, „co było to było, ale… patrzymy do przodu”.
"Kicz pojednania"
Wedle tej zasady funkcjonuje przez cały okres powojenny niemiecka dusza. To nie jest tak, że współcześni Niemcy odrzucają wyróżnione przez Jaspersa różne poziomy winy oraz odpowiedzialności. Przeciwnie. Nasi sąsiedzi (a przynajmniej większa część z nich) po prostu uważają, że oni to wszystko już - mówiąc językiem terapeutycznym - przepracowali. I będą umieli wam pokazać nawet cały szereg dowodów, że tak właśnie jest.
Powiedzą wam, że winy kryminalne zostały (poza paroma wyjątkami) wymierzone dawno temu. Podobnie winy polityczne. Także z paroma wyjątkami. Ale wymierzone. Trudno się (znów z uwzględnieniem paru wyjątków) nie zgodzić.
Ale co z winą moralną i metafizyczną? Tu trafiamy na problem. Typowy Niemiec opowie wam pewnie (może nawet z dumą) o działającej przez cały okres powojenny machinie pojednania. Z Francją, z Rosją, z Izraelem. I z Polską także. Usłyszycie o wielkich politycznych gestach kolejnych kanclerzy - o klękaniu Willy’ego Brandta czy o znaku pokoju Mazowieckiego i Kohla w czasie mszy w Krzyżowej. Nota bene ci, co byli blisko wspominają, że polski premier nie był na ten słynny gest w ogóle przygotowany, ale wielki jak szafa kanclerz Kohl wziął go z zaskoczenia i przytulił niskoenergetycznego pana Tadeusza zanim ten zdołał się zorientować o co chodzi. W tym zbiorze znajdziemy także niezliczone ilości rządowych i pozarządowych inicjatyw polsko-niemieckich na przeróżnych szczeblach - od wymian młodzieży po wolontariaty w dawnych obozach koncentracyjnych. Momentami doszło nawet do takiej inflacji tego typu inicjatyw, że niemiecki publicysta Klaus Bachman napisał słynny tekst o „kiczu pojednania”.
Niemcy jako ofiara II wojny światowej
Sytuację komplikuje także fakt, że lata lecą nieubłaganie. A w międzyczasie pojawiły się jeszcze mikronarracje, w których Niemcy zaczęli występować nie tylko w roli sprawcy zła. Ale także jego ofiary. Przybierało to różne formy. Na przykład przeświadczenia o terrorystycznej naturze rządów Narodowych Socjalistów, którzy - przy pomocy metod państwa policyjnego - trzymali resztę społeczeństwa pod butem. A buntowników takich jak pastor Niemoeller czy Sophie Scholl posyłali do więzień albo na szafot.
Innym razem chodziło z kolei o przypominanie ofiar alianckich bombardowań miast takich jak Hamburg czy Drezno. Jeszcze kiedy indziej o los niemieckich ofiar przesiedleń z terenów utraconych przez Rzeszę po wojnie. Albo o to, ze w wielu podbitych krajach Niemcy wykonywali brudną robotę rękami kolaborantów. Albo, że antysemityzm był codziennością całej międzywojennej Europy. Albo, że hitleryzm zrodził się w reakcji na zagrożenie płynące ze strony stalinowskiej Rosji, gułagów i tamtejszego terroru. I tak dalej i tak dalej...
Wszystkie te opowieści nie złożyły się nigdy w jedną wspólną narrację o Niemcach jako bezbronnych ofiarach. Nigdy żaden liczący się demokratyczny polityk ani wpływowy decydent nie wyraził tego w ten sposób. To zadziałało trochę inaczej. Mamy raczej do czynienia z sytuacją, w której Niemcy od lat z rosnącym zniecierpliwieniem mówią Polakom „no to jak, przeproszeni? Wybaczyli? No to idźmy dalej u licha do ciężkiej cholery!!! My też cierpieliśmy!!!”. Mówią tak, bo - w ich własnym mniemaniu - oni się już z przeszłością rozliczyli. Wchłonęli większość wspomnianych mikronarracji - i niczym kanclerz Scholz - przekonani są o wyzwoleniu Niemiec spod obcej narodowosocjalistycznej okupacji w roku 1945. Nie chcą tym stwierdzeniem nikogo prowokować. Dla nich to oczywista oczywistość.
Polska znalazła odwagę
Problem polega na tym, że Polska nie chce już dłużej tańczyć do tego taktu. Po roku 1989 duża część polskiego establishmentu zachowywała się tak, żeby niemieckiej stronie było komfortowo. Poczucie braku rozliczeń zamiatano pod dywan. W imię pojednania. Wspólnej przyszłości. Zjednoczonej Europy.
Ostatnio to się zmieniło. Polska - jako późna ofiara dawnych krzywd - znalazła w sobie wreszcie siłę i odwagę, żeby wrócić do tamtej traumy. Czy ma do tego prawo? Ja (i wielu Polaków) powiedzą, że tak.
Niemiecka (oficjalna, ale chyba podzielana przez większość społeczeństwa) perspektywa jest inna. Oni polskie podnoszenie win z przeszłości interpretują jako „nową winę”. Tym razem polską. Winę przeciw nim, przeciw Europie, przeciw przyszłości. To zarzut „jątrzenia”. Mówią, że to cyniczne wykorzystywanie dawnych ofiar w bieżącej sytuacji. Nie chcą słuchać, że zbrodnie sprzed ośmiu dekad wciąż wyznaczają miejsce, w którym jesteśmy dziś.
Tu kompromisu raczej nie będzie. Raczej jedna strona narzuci swoją interpretację drugiej. Kto komu?
Rafał Woś
(Zdjęcie: Olaf Scholz w rocznicę kapitulacji Niemiec napisał, że "78 lat temu Niemcy i świat zostały wyzwolone spod tyranii narodowego socjalizmu". Fot. PAP/EPA/CANVA)
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka