Przez pewien czas zdawało się, że Zachód znalazł wreszcie cios, który zaboli Putina. Tą cudowną bronią miała być cena maksymalna na rosyjską ropę na poziomie 60 dolarów. Ale ostatnio coś się tutaj popsuło. Cena ropy z Rosji znowu idzie do góry. Co się dzieje?
Regulacje UE i G7 w sprawie rosyjskiej ropy
W grudniu Unia Europejska i kraje z grupy G7 zdecydowały, że będą pozwalały wpuszczać na swój rynek tylko taką ropę z Rosji, która została kupiona poniżej 60 dolarów za baryłkę. Cenę tę wyznaczono w sposób absolutnie arbitralny. Miała ona ograniczyć rosyjskie wpływy ze sprzedaży surowca. A przy okazji zmniejszyć trochę potężną presję inflacyjną idącą w latach 2021-2022 z rynku paliw.
Oczywiście takie rzeczy dużo łatwiej się zapowiada niż realizuje. Od początku regulacja nie była superszczelna. Węgrzy - grożąc wetem - wymogli na przykład na reszcie Unii, by cenowa czapa nie dotyczyła surowca transportowanego rurociągami. W efekcie cena maksymalna na rosyjską ropę dotyczy więc tylko paliw przewożonych drogą morską. Na dodatek wiadomo było, że Zachód nie może liczyć na wsparcie innych dużych krajów, które wiszą na ropie z Rosji, ale nie mają zamiaru uczestniczyć w zachodniej akcji karania Moskwy za inwazję na Ukrainę. I tak od stycznia tego roku Chiny kupiły od Rosji ropę za 16 mld dolarów, Indie za 7 mld, a Turcja za 3,8 mld. Na ich tle cała Unia Europejska to klient wciąż duży (13 mld dol.) ale już nie największy. Jednocześnie Zachód (na czele z USA) nie ma dziś już takiej siły, by zmusić większe kraje do grania wedle podyktowanej przez nich muzyki. Taka jest geopolityczna rzeczywistość trzeciej dekady XXI wieku.
Mimo tych wszystkich problemów i zastrzeżeń przyjęta w grudniu cena maksymalna… zadziałała. I to zaskakująco dobrze. Może nawet - jak pokazały kolejne miesiące - aż za dobrze. Ale po kolei. Najpierw cena rosyjskiej ropy (tzw. Urals) faktycznie spadła poniżej 6o dolarów za baryłkę. A trzeba pamiętać, że w momencie rozpoczęcia wojny na Ukrainie chodziła nawet po 100 dolarów. Przez cały pierwszy kwartał 2023 roku wyglądało więc na to, że Rosja w zasadzie przestała sprzedawać ropę powyżej ceny wyznaczonej przez państwa G7. A pozostali odbiorcy (Chiny, Indie) choć się do akcji oficjalnie nie przyłączyli, to postanowili „przejechać się na gapę”. Wykorzystując zmniejszenie zachodniego popytu na Urals sami podłączyli się pod spadające ceny. Dobrze na tym wychodząc. Efekt po rosyjskiej stronie był taki, że od stycznia do kwietnia 2023 Rosja sprzedała dużo więcej ropy niż w porównywalnym okresie rok temu. Ale jednocześnie zarobiła na tym dużo mniej. W marcu ministerstwo finansów w Moskwie poinformowało o spadku dochodów z eksportu paliw (rok do roku) o 43 proc. Oczywiście Rosjanie nadal pływają w pieniądzach - zwłaszcza, że od wybuchu wojny bardzo niewiele importują. Ale ten nowy trend jest dla nich bardzo niepokojący.
Dlaczego rosyjska ropa znowu drożeje
Kiedy jednak wydawało się, że Zachód znalazł wreszcie sposób na wpędzenie Rosji w zadyszkę sytuacja zmieniła się znowu. W kwietniu ropa Urals coraz częściej zaczyna przekraczać cenę maksymalna 60 dolarów za baryłkę. Co oznacza, że ktoś znów od nich kupuje drożej. Dlaczego?
Pierwszym powodem jest decyzja krajów OPEC+ o ograniczeniu produkcji o o 1,2 mln baryłek ropy dziennie. Rosjanie są w OPEC+, ale nie grają tam roli wiodącej. To domena ropnych potentatów z zatoki perskiej. Dlaczego obniżyli wydobycie? Wydawało się przecież, że oni też dobrze wychodzą na zbijaniu ceny rosyjskiej ropy przez Zachód. Nie jest tajemnicą, że w ostatnim roku kraje zatoki perskiej samego stały się ważnym odbiorcą taniejącej rosyjskiej ropy. Arabia Saudyjska czy Emiraty Arabskie wykorzystują ją potem na potrzeby wewnętrzne. Dzięki czemu więcej własnej produkcji mogą przeznaczyć na eksport. Wygląda jednak na to, że w końcu kraje OPEC zaniepokoiły się spadkowymi trendami cen na globalnych rynkach paliw. I postanowili podnieść cenę własnej ropy o jakieś 10 dolarów za baryłkę. Ten manewr w bezpośredni sposób ciągnie za sobą do góry także ropę rosyjską.
Ma to związek z obchodzeniem lub nawet ignorowaniem zakazu wprowadzania na rynki zachodnie rosyjskiej ropy kupionej powyżej 60 dolarów za baryłkę. Teoretycznie zakaz powinien być egzekwowany w następujący sposób. Tankowiec z rosyjską ropą płynie sobie z portu w Ust-Łudze i Primorsku Zatoce Fińskiej. A potem po wodach Bałtyku przez cieśniny duńskie i dalej na Zachód. Albo z Noworosyjska nad Morzem Czarnym przez Turcję i Grecję. Albo nawet okolic Władywostoka. Gdy taki statek chce się rozładować w zachodnim porcie to musi pokazać skąd ma ropę. Nie może tego zrobić? Wtedy musi zabrać swoją ropę dalej.
To nie takie proste
W praktyce oczywiście wszystko jest tu dużo mniej przejrzyste. I tak na przykład w lutym duński tankowiec chciał wpłynąć do hiszpańskiego portu. Hiszpanie odmówili jednak jego przyjęcia, twierdząc, że wcześniej Duńczycy pobrali ładunek diesla z płynącego pod wietnamską banderą tankowca. Ten zaś kupił wcześniej ten sam ładunek ze statku „Nobel”. Oficjalnie tankowca kameruńskiego, ale do lipca zarejestrowanego w Rosji. To przykład tzw. floty widmo. Sieci statków pływających pod przeróżnymi banderami, która ma służyć do omijania sankcji. Ostatnio amerykańskie Biuro ds. Kontroli Aktywów Zagranicznych (OFAC) wydało ostrzeżenie, że Rosjanie mogą używać fałszywej dokumentacji lub posługiwać się sfałszowanymi danymi lokalizacyjnymi tankowców ukrywających fakt, że dokonują przeładunku na morzu. Flota widmo znowu się uaktywniła. Dopóki bowiem ceny ropy spadały to zachodnim pośrednikom łatwiej było się obywać bez ropy rosyjskiej. Gdy jednak cena surowca znów idzie w górę skłonność do podjęcia ryzyka omijania sankcji znowu rośnie.
I tak to właśnie działa. I dlatego 60 dolarów za baryłkę jest właśnie w praktyce testowane.
fot. CC0
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Gospodarka