Stało się. Po inwazji Putina na Ukrainę inflacja w Polsce przekroczyła symboliczną barierę 10 proc. Co to oznacza dla Polski?
Dwucyfrowa inflacja w Polsce
Pęknięcia „dyszki” w marcowej inflacji trzeba się było spodziewać przynajmniej od 24 lutego. Czyli od dnia, gdy Rosja najechała na Ukrainę. Od początku było jasne, że wojna na Wschodzie przyniesie skokowy wzrost cen kluczowych surowców: energetycznych, mineralnych i żywnościowych. Wraz z nimi zaś w górę pójdzie inflacja.
Czytaj: Wydatki na zbrojenia to marnotrawstwo? Kołodko u Wosia
Zanim jednak damy się porwać ogólnej cenowej histerii, pamiętajmy o dwóch fundamentalnych kwestiach.
Po pierwsze, trzeba do znudzenia przypominać, że goła inflacja niewiele nam mówi. Tak naprawdę dla ludzi liczy się przecież kombinacja dwóch ekonomicznych wartości. Pierwszą jest wzrost cen. Drugą zaś wzrost płac. To dopiero z ich porównania coś się da odczytać. Podawanie tych wartości w oderwaniu od siebie jest - jak to się kiedyś mówiło - niczym „Dynastia” bez Alexis. Bo cóż z tego, że masło kosztuje 8,99 a nie 80,99? To tylko liczby. Cena towaru nabiera znaczenia dopiero wtedy, gdy wiemy czy zarobki przeciętnej Polki albo Polaka to 5 000 a nie 50 000 zł.
Zestawmy więc dane dotyczące relacji płac i cen w ostatnim kwartale. Wtedy od razu widzimy, że na tle Europy wypadamy naprawdę nieźle. W tym okresie były w Europie tylko trzy kraje, gdzie płace ciągle rosły w ujęciu realnym. To znaczy, że były wyższe niż inflacja.
Czytaj: Czy na pewno potrzebujemy rosyjskiej ropy?
Liderem rankingu była w tym czasie Bułgaria z 4 proc. wzrostem płac realnych. Potem szły Węgry (2,8 proc.) i za nimi Polska (1 proc. wzrostu płac realnych).
Inflacja w Europie
Ktoś powie, że to dramat? To niech spojrzy na pozostałą część kontynentu.
Niemcy? Minus 3,5 proc. Francja? Minus 2,9 proc. Hiszpania? Minus 6,4 proc. Czechy? Minus 8,3 proc. Holandia? Minus 8,3 proc.
W ten sposób dochodzimy do drugiej fundamentalnej kwestii.
W ostatnich miesiącach rząd odpalił kolejne antyinflacyjne tarcze. Z kolei NBP - pod presją polityczną oraz opinii publicznej - zdecydował się na długo odkładane podwyżki stóp procentowych. Plan był taki, żeby nie przebić symbolicznych 10 proc. inflacji i pozostać z płacami realnymi „nad kreską”. A gdzieś w okolicach maja-czerwca sytuacja miała się unormować. To znaczy udrożnieniu miału ulec wreszcie globalne łańcuch dostaw odpowiedzialne za wzrost cen surowców.
Ale zamiast uspokojenia sytuacja się raczej zaostrzyła. Wybuch wojny na Ukrainie wywindował ceny surowców, których kluczowymi globalnymi producentami są właśnie Rosja i Ukraina. I nie chodzi tylko o gaz i ropę. Ale także o surowce mineralne czy żywność. A także takie ważne składniki produkcji jak np. nawozy. W efekcie objęcia tych towarów embargiem zmniejszyła się ich podaż. Zmniejszona podaż pozwoliła zaś windować ceny innym niż Rosja i Ukraina producentom, którzy mogą potrzebnymi towarami wciąż handlować. Oni liczą zyski. My zgrzytamy zębami.
Czytaj: Powstaje wielki państwowy gigant spożywczy
Na to co się dzieje trzeba więc patrzeć także jako na autentyczny koszt nałożonych na Rosję sankcję. W pierwszych dniach i tygodniach wojny o sankcjach tylko mówiliśmy. Najnowszy odczyt inflacji jest - może pierwszym - zbiorczym „rachunkiem” za wojnę, który musimy jako wspólnota zapłacić.
Co się wydarzy teraz?
Wygląda na to, że ze wzrostem płac realnych w Polsce trzeba się będzie na pewien czas pożegnać. Zanim jednak oddamy się błogiej histerii pamiętajmy o jednym. Jest realna różnica, czy poziom płac realnych spadnie na poziom minus 1 czy 2 procent. Czy do minus 10-11 procent.
To, czy inflacja wyprzedzi płace i tym samym zacznie się realna pauperyzacją polskiego społeczeństwa zależy w dużej mierze od nas samych.
Trzeba przede wszystkim chuchać i dmuchać na koniunkturę gospodarczą. Bank centralny powinien opierać się - jak tylko może - naciskom publiki i polityki na dalsze podwyżki stóp procentowych. Bardzo by się też przydało, by sejm jak najszybciej powołał kierownictwo NBP na następną kadencję (obecna kończy się w czerwcu). Zmniejszyłoby to powiem niepewność wokół banku centralnego w tym trudnym czasie próby.
A rząd? Rząd Zjednoczonej ma raczej taki ekonomiczny styl, że będzie będzie wysyłał do gospodarki kolejne impulsy inflacjogenne (obniżki podatków, luźna polityka fiskalna). To nie musi być złe, bo wszystkie takie posunięcia pomagają jednak ludziom przetrwać trudny czas. Ważne, by nie zaniedbał przy tym kwestii koniunktury i by niskie bezrobocie było za wszelką cenę utrzymane.
Trzeba przy tym oczywiście pamiętać, że jakiś koszt tej wojny poniesiemy. Tak to już z wojnami niestety jest. „Keep calm and carry on” - Zachowaj spokój i rób swoje. To hasło pomogło Brytyjczykom przetrzymać najtrudniejsze momenty II wojny światowej. Mam wrażenie, że nam w obecnej sytuacji też by nie zaszkodziło.
Rafał Woś
Czytaj dalej:
Inne tematy w dziale Polityka